To już ostatnia odsłona niniejszej rubryki w tym roku, a więc nadrabiamy zaległości, wspominając o nowych płytach takich artystów, jak Kings Of Leon i Placebo. Nie zapominamy przy tym o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia i przypominamy o płytach, których wypadałoby posłuchać, by wprowadzić się w odpowiedni, wigilijny klimat.
To już ostatnia odsłona niniejszej rubryki w tym roku, a więc nadrabiamy zaległości, wspominając o nowych płytach takich artystów, jak Kings Of Leon i Placebo. Nie zapominamy przy tym o zbliżających się Świętach Bożego Narodzenia i przypominamy o płytach, których wypadałoby posłuchać, by wprowadzić się w odpowiedni, wigilijny klimat.
Blackmore′s Night „Winter Carols” (2006) [80%]
Idzie Boże Narodzenie, zatem płyta – trochę z lamusa, mająca w końcu już pięć lat – świąteczna w swoim charakterze. Dlaczego jednak warto? W zalewie piejących coverów Mariah Carey, siedemnastego albumu Gregorian i kilku uśpionych gwiazdek, które postanowiły dorobić, „Winter Carols” jawi się jako album magiczny, odwołujący się do typowo anglosaskiego wyobrażenia świąt. Są kicz i lukier, jak to zawsze w przypadku tego zespołu, kiedy się nie pohamuje, ale są też intymność i radość, których nieraz brakuje na sezonowych odrzutach produkcyjnych. Tutaj już od pierwszego utworu – „Hark, the Herald Angels Sing/Come All Ye Faithful” – słychać, że muzycy wraz z Candice wczuli się w atmosferę. Jest radośnie, jest z wykopem, ale gdy trzeba, jest też cicho i delikatnie („Emmanuel”). Folkowe kolędy zostają rozbuchane do konwencji monumentalnych, dynamicznych hymnów (genialny finał pierwszej kolędy, „Ding Dong Merrily on High”, „Good King Wenceslas”), muzycy biorą się za bary też z innymi regionami świata („Ma-O-Tzur”), a czasem i z własną inwencją (lub jej brakiem). I tu dopiero wychodzi pewne „ale” – „Winter (Basse Dance)”, napisany przez Ritchiego Blackmore′a, jest bardzo udanym nawiązaniem do renesansowych tradycji, podobnie i „Lord of Dance/Simple Gifts” z XX-wiecznego repertuaru Cartera/Bracketta. Niestety „Christmas Eve” jest po prostu dobry, a „Wish You Were Here” wprowadza lekko niepotrzebny, smutny zamęt – piosenka o tęsknocie na płycie wypełnionej kolędami? Niemniej – muzyka w sam raz na okres bożonarodzeniowy. Takiej ilości pozytywnej energii już dawno nie przekazano.
Loreena McKennitt „A Midwinter Night′s Dream” (2008) [100%]
Dałem do tej pory tylko jedno 100% – i był to album, który mnie zmiażdżył swoją totalnością i rozmachem. Płyta świąteczna Loreeny McKennit również jest totalna, ale w swoim minimalizmie i ortodoksyjnym wręcz podejściu do tradycji. „A Midwinter Night′s Dream” pojawia się celowo w zestawieniu z płytą Blackmore′s Night, bo obie prezentują różną filozofię w kwestii wykonywanej muzyki – „Christmas Carols” to płyta radosna, „Midwinter Night′s Dream” to refleksja. Trudno tu rozdzielać każdy utwór, ponieważ podróż, w którą piosenkarka nas zabiera, należy traktować jako swoiste muzyczne katharsis. I nawet radosne tony „Good King Wenceslas” czy „Noël Nouvelet” są przepełnione pewną tęsknotą za czasami, kiedy je napisano – to podróż dla tych, którzy chcą przemyśleć święta, wyciszyć się. Ale przestrzegam – przy dźwiękach „Coventry Carol” wzruszy się nawet największy twardziel. Członkowie Blackmore′s Night nagrali płytę wesołą, skoczną, w sam raz na rodzinne święta i cieszenie się tradycjami. Loreena zapytała nas, skąd pochodzi tradycja Świąt Bożego Narodzenia i postanowiła nas zaprowadzić do jej źródeł. A jest to podróż, której się nie zapomni.
Heart & Soul „Presents Songs of Joy Division” (2013) [80%]
Nazwa zespołu (a raczej projektu) i tytuł jego najnowszego wydawnictwa mówią właściwie wszystko: to covery piosenek legendarnej brytyjskiej grupy rockowej Joy Division. Kolejny hołd dla Iana Curtisa, odgrzewane kotlety? W czasach ogromnej popularności tuzinów kapel, które bardzo wyraźnie inspirują się twórczością Anglików, nietrudno byłoby sformułować tak pochopny wniosek na temat tej EP-ki jeszcze przed jej przesłuchaniem. Warto jednak dać szansę zebranym na płytce siedmiu utworom, interpretacjom klasycznych już kompozycji Joy Division. Aż pięć z nich oryginalnie zostało nagranych na drugi album formacji, „Closer”, na którym słychać zdecydowanie większy wpływ muzyki elektronicznej niż na surowym, gitarowym „Unknown Pleasures”. Nie dziwią zatem mocno zatopione w elektronice aranżacje niniejszych coverów, często jednak sięgające po energetyczne, rockowe środki ekspresji. Dotyczy to szczególnie „Transmission” z gościnnym udziałem trójmiejskiej formacji The Shipyard i „Dead Souls” z Belą Komoszyńską z Sorry Boys – może przede wszystkim dlatego że oryginalne wersje tych kawałków zostały zarejestrowane, zanim jeszcze muzycy kultowej grupy zaczęli intensywnie wykorzystywać syntezatory w swojej twórczości. Wisienką na torcie jest wspaniałe, klimatyczne wykonanie „Decades”, nagrane z amerykańską wokalistką Rykardą Parasol. Już wcześniej współpracowała z Heart & Soul (na wydanej w zeszłym roku EP-ce „Heart & Soul feat. Rykarda Parasol”), cieszy zatem kolejna porcja muzyki polskich artystów z udziałem Rykardy – nawet jeśli to „tylko” cover.
Erland Dahlen „Rolling Bomber” (2012) [70%]
Objawiła nam się kolejna „Zosia-samosia” współczesnego jazzu awangardowego. To czterdziestodwuletni norweski perkusista i perkusjonalista Erland Dahlen. Do tej pory znany był przede wszystkim jako muzyk sesyjny i bębniarz wielu formacji z okolic jazzu, awangardy i elektroniki. Nagrywał płyty z hołdującym muzyce eksperymentalnej Johnem Erikiem Kaadą, progresywno-alternatywną Madrugadą, acidjazzowym Xploding Plastix, indierockową wokalistką Hanne Hukkelberg oraz oscylującymi w kierunku folku Marit Larsen, Oddem Nordstogą i pastorem luterańskim Bjørnem Eidsvågiem. Aż w końcu postanowił popracować trochę na własne konto. Efektem tych działań jest pierwsza solowa płyta Dahlena, nagrana w ciągu dwóch zimowo-wiosennych sesji w 2011, ale wydana dopiero w 2012 roku przez Hubro Records – „Rolling Bomber”. Norweg obsłużył wszystkie instrumenty, czemu zresztą trudno się dziwić, ponieważ wykorzystał głównie perkusjonalia (poza klasycznymi bębnami między innymi także dzwonki, marakasy, kalimbę i wiele, wiele innych); za spoiwo kompozycji posłużyły natomiast instrumenty elektroniczne. „Rolling Bomber” nie jest lekturą łatwą (ba! co za eufemizm) – sporo tu pokręconych rytmów, przedziwnych harmonii, nagłych zamyśleń. Bywa, że Norweg rozpoczyna jakiś wątek, aby nagle go przerwać na rzecz innego i już do wcześniejszego pomysłu nie wracać. Ale z drugiej strony Dahlen narzuca sobie rygor, dzięki któremu mimo wszystko zachowuje jedność stylistyczną. Po tej płycie nie należy oczekiwać wpadających w ucho melodii, nie ma na niej też zapierających dech w piersiach solówek, są za to drobne smaczki, które docenią głównie muzycy grający na instrumentach perkusyjnych. Dla nich „Rolling Bomber” może być kopalnią pomysłów i ciekawych rozwiązań brzmieniowo-aranżacyjnych. Dla pozostałych album Norwega nie wykroczy poza intrygującą ciekawostkę – godną parokrotnego przesłuchania, ale taką, o której po latach pamiętać się już raczej nie będzie.
Madonna „MDNA World Tour” (2013) [20%]
Najnowsza koncertówka Madonny, „MDNA World Tour”, to smutny dokument pokazujący wyraźny upadek Królowej Popu. Widoczny o wiele bardziej, kiedy sięgnie się po edycję CD. Oglądając show na DVD, można się bowiem dać nabrać na sztuczki reżyserskie i efektowną oprawę, która przysłoni fakt, że Madonna powinna poważnie przemyśleć miejsce, w którym się znajduje, i dokonać kolejnej wolty stylistycznej. Że to potrafi, pokazała już nieraz. Słuchając jej scenicznych popisów, o wiele trudniej ukryć to, że gwiazda łapie poważną zadyszkę od ciągłych wygibasów na scenie. Choć trzeba przyznać, że producenci starają się to ukryć wszystkimi możliwymi sposobami, od półplaybacków, przez chórki, po elektroniczną modulację głosu wokalistki. W efekcie odnosi się wrażenie, że mamy do czynienia nie z żywą artystką, a popisami DJ-a. Stąd też pytanie o zasadność wydania „MDNA World Tour” (poza nabijaniem kasy). A mogło być całkiem nieźle, ponieważ w repertuarze znalazło się zaledwie kilka obowiązkowych szlagierów („Papa Don’t Preach”, „Like a Virgin”, „Like a Prayer”, „Vogue”, „Hung Up”), większość to rzeczy nowe lub nie tak oczywiste, tak więc była szansa na coś więcej niż kolejne odgrzewane kotlety. Niestety, kawałki z promowanego krążka „MDNA” nie mają ani przebojowości, ani uroku starszych hitów, a i sama Madonna wypada w nich bardzo blado. Dlatego też już w połowie pierwszej płyty napięcie dramatycznie siada i praktycznie nie podnosi się już do końca, a najwięcej emocji dostarczają krótkie wtręty towarzyszącej artystce formacji Kalakan, na co dzień grającej baskijską muzykę etniczną. Sama Królowa najlepiej radzi sobie w „Like a Prayer”, ale nie tylko dlatego że jest to świetna piosenka, ale przede wszystkim ponieważ mniej tu elektroniki, Madonna wreszcie śpiewa normalnie i do tego oddaje mikrofon publiczności, co chociaż na chwilę burzy nieznośnie odhumanizowaną strukturę całości. Choć artystka długo opierała się upływającym latom, jej wiek chyba wreszcie ją dogonił i to, co świetnie sprawdziło się na rewelacyjnej koncertówce z 2007 roku, „The Confessions Tour”, teraz budzi zażenowanie.
Kings of Leon „Mechanical Bull” (2013) [70%]
Zacznijmy od tego, że tytuł nowej płyty Kings of Leon jest ze wszech miar chybiony. Nie ma tu bowiem nic mechanicznego, ani nie taranuje ona niczym byk. Album jest przyjemny w odbiorze, muzyka na nim zawarta, jak zwykle w przypadku tej formacji, bardzo emocjonalna, ale wyjątkowo mało przebojowa. Utwory utrzymane są w średnich i wolniejszych tempach, okraszone sporą dawką melancholijności. Jeśli zatem ktoś szuka przebojów na miarę „Sex on Fire” i „Use Somebody”, proszę bardzo, niech szuka, ale nie tu. Nie jest to również materiał tak zwarty jak na ostatnim wydawnictwie grupy, „Come Around Sundown”. Co zatem jest? Przede wszystkim muzyka ciepła i melodyjna. Panowie w ostatnim czasie się ustatkowali, prawie wszyscy założyli rodziny, wygląda więc na to, że destrukcyjno-imprezowy etap życia mają za sobą. Musiało więc znaleźć to odzwierciedlenie w ich twórczości. I powiem szczerze, że nie mam im tego za złe. Jasne, że fajnie się słuchało jazgotliwych, rockowych kawałków z „Aha Shake Heartbreak”, ale należy cieszyć się z tego, że zespół nie stara się nagrywać wciąż tego samego i podejmuje próby, by się rozwijać. Co prawda początek „Mechanical Bull” może zmylić słuchacza, ponieważ to tu znajdują się najbardziej żywiołowe i przebojowe utwory w postaci prowadzonego nerwową perkusją „Supersoaker”, luzackiego „Rock City” i najbardziej hałaśliwego w zestawie „Don’t Matter”. Jednak od czwartego, „Beautiful War”, następuje uspokojenie, które ciągnie się praktycznie już do samego końca. Wyjątek stanowią sympatycznie rozbujany „Family Tree” i rozpędzony „Coming Back Again”, który nagle się urywa i niestety nie zostaje na dłużej w pamięci. Wracając do tytułowego mechanicznego byka, to co najwyżej stoi on nieużywany w rogu jakieś niewielkiej knajpy, gdzieś na południu Stanów Zjednoczonych, do której miejscowi przychodzą napić się w przyjacielskiej atmosferze i odpocząć po ciężkim tygodniu pracy.
Placebo „Loud Like Love” (2013) [60%]
Tego się niestety obawiałem. Wydana rok temu EP-ka Placebo, „B3”, zawierała wszystkie cechy charakterystyczne dla tego tria, ale jednocześnie nie powalała energią i jakością. Ot, takie odrzuty, które miały umilić czas w oczekiwaniu na kolejne dzieło. Niestety, „Loud Like Love” niewiele różni się od wspomnianego minialbumu. Tu również otrzymujemy muzykę, która nie pozwala pomylić Placebo z żadnym innym zespołem, ale wszystko sprawia wrażenie towaru drugiej jakości. Niby są przeboje („Too Many Friends”, utwór tytułowy), ale jakoś mało zapadające w pamięć. Po świetnym, zagranym z nerwem „Battle for the Sun” nie pozostało ani śladu. Brak pomysłów na dobre kompozycje Brian Molko z kolegami starają się zatuszować nowoczesną produkcją i elektronicznymi ozdobnikami. Zamiast osiągnąć pożądany efekt, wpadają w pułapkę miałkości. Nie wiem, na ile świadomie, ale w kawałku „A Million Little Pieces” jasno zostaje wyartykułowany problem całego materiału. Molko śpiewa w nim, że „stracił iskrę” do pisania piosenek prosto z serca. Tak, to najlepsze podsumowanie całości. Sytuacja odwraca się o sto osiemdziesiąt stopni dopiero w ostatnim utworze, „Bosco”, nie tylko najlepszym na płycie, ale to w ogóle jedna z najlepszych i najbardziej poruszających kompozycji Placebo w karierze, która na tle poprzedzających ją średniaków lśni jeszcze jaśniej. Gdyby nie ona, moja ocena całości byłaby co najmniej o oczko niższa.
Sigur Rós „Kveikur” (2013) [80%]
Trochę już straciłem nadzieję, że Sigur Rós zauroczy mnie jeszcze swoją muzyką tak, jak to miało miejsce w przypadku „Ágætis byrjun”, „()” i „Takk…”. „Kveikur” – najnowsze dzieło Islandczyków – pod tym względem miło mnie zaskoczył. Co prawda do trzech wymienionych klasyków trochę mu jednak brakuje, ale niewiele. Po nużącym, ambientowym „Valtari” ten album wręcz bucha emocjami, choć nie można powiedzieć, by należał do najbardziej pogodnych. Zapewne niemały w tym udział uszczuplenia składu zespołu o jednego członka – klawiszowca Kjartana Sveinssona, co niejako wymusiło na pozostałych pójście w bardziej surowe brzmienia. Choć znając upodobanie formacji do eksperymentowania, nie można wykluczyć, że zamysł przedstawienia najbardziej gitarowej płyty w dorobku towarzyszył jej od początku. Wystarczy spojrzeć na tytuły poszczególnych utworów: „Brennisteinn” („Siarka”), „Ísjaki” („Góra lodowa”), „Stormur” („Burza”), by przekonać się, że ten duszny, mroczny klimat całości nie jest dziełem przypadku. Sigur Rós grają już blisko dwadzieścia lat i mogło wydawać się, że odrealniona muzyka, w jakiej się specjalizują, musi wreszcie stracić swoją świeżość, a tu taka niespodzianka. Pokażcie mi drugi taki zespół, który mimo braku wyraźnego podziału piosenek na zwrotki i refreny potrafi grać tak przebojowo.
