Reaktywacja „Esensja słucha” ma wyjątkowy charakter. Po pierwsze dzisiejsza odsłona poświęcona jest tylko jednemu artyście: amerykańskiemu kompozytorowi Johnowi Zornowi. A po drugie zwiastuje odświeżoną formę cyklu, który od teraz będzie zawierał nieco mniej muzycznych minirecenzji, ale za to będzie znacznie częściej gościł na naszych łamach.
Reaktywacja „Esensja słucha” ma wyjątkowy charakter. Po pierwsze dzisiejsza odsłona poświęcona jest tylko jednemu artyście: amerykańskiemu kompozytorowi Johnowi Zornowi. A po drugie zwiastuje odświeżoną formę cyklu, który od teraz będzie zawierał nieco mniej muzycznych minirecenzji, ale za to będzie znacznie częściej gościł na naszych łamach.
John Zorn „Templars: In Sacred Blood” [70%]
Choć na okładce płyty znajduje się nazwisko Johna Zorna, nie znajdziemy go wśród artystów, którzy brali udział w jej nagraniu. To praktyka stosowana przez amerykańskiego kompozytora i multiinstrumentalistę od lat – po stworzeniu i zaaranżowaniu muzyki oddaje ją w ręce innych, zadowalając się co najwyżej jeszcze rolą producenta. Na „Templars: In Sacred Blood” słyszymy więc przede wszystkim wymyślony przez nowojorczyka projekt Moonchild Trio – od samego początku istnienia, czyli 2006 roku, tworzony przez wokalistę Mike’a Pattona (znanego głównie z Faith No More), basistę Trevora Dunna i perkusistę Joeya Barona oraz, jako gościa specjalnego, cenionego jazzowego organistę Johna Medeskiego. W warstwie tekstowej krążek jest concept-albumem, który opowiada historię upadku zakonu Templariuszy, muzycznie natomiast to typowe dla tego składu – wystarczy wsłuchać się chociażby we wcześniejsze dzieła tej formacji, jak na przykład „The Crucible” (2008) czy „Ipsissimus” (2010) – połączenie rockowej awangardy z metalem. Nie brakuje więc kawałków ostrzejszych, znaczonych dźwiękami przesterowanego basu i bliskimi histerii melodeklamacjami, a nawet wrzaskami wokalisty (vide „Templi Secretum”, „Murder of the Magicians”, „Prophetic Souls”, „Libera Me”), które sąsiadują z utworami o charakterze znacznie spokojniejszym, tym samym idealnie nadającymi się do wykorzystania jako ilustracja filmowa („Evocation of Baphomet”, większość „A Second Sanctuary”, zamykający album „Secret Ceremony”). Swoją drogą, im bliżej końca, tym bardziej jazzowo-progresywnie się robi, w czym największa zasługa z jednej strony organowych pasaży Medeskiego („A Second Sanctuary”), z drugiej – odpowiednich partii sekcji rytmicznej („Secret Ceremony”). A co z tymi Templariuszami? Cóż, niektórzy, potępieni, spłonęli na stosie. Czego pośrednio można dowiedzieć się również z tego krążka…
John Zorn „Nosferatu” [70%]
John Zorn lubi tworzyć muzykę filmową, nawet jeśli nie zawsze jest ona później wykorzystywana jako rzeczywista ilustracja do obrazu. Album „Nosferatu” (w całości instrumentalny) świetnie w takiej właśnie roli by się sprawdził, tyle że zawarte na nim kompozycje powstały nie z myślą o dużym bądź małym ekranie, lecz jako hołd dla autora powieści o najsłynniejszym wampirze wszech czasów. Płyta ujrzała światło dzienne 20 kwietnia 2012 roku, dokładnie w setną rocznicę śmierci irlandzkiego pisarza Brama Stokera. W jej nagraniu poza Zornem, który tym razem postanowił obsłużyć instrumenty klawiszowe oraz saksofon altowy, udział wzięli jeszcze: pianista i organista Rob Burger, gitarzysta basowy Bill Laswell oraz perkusista i perkusjonalista Kevin Norton. Tytuły wszystkich utworów odnoszą się bezpośrednio do „Drakuli” i obrazują kolejne punkty zwrotne książki. Muzycznie to prawdziwy melanż stylów i form – od awangardy elektronicznej („Desolate Landscape”, „Sinstera”), poprzez klasyczny jazz („Mina”, „Fatal Sunrise”), typową muzykę ilustracyjną z wyeksponowanymi partiami fortepianu („Van Helsing”, „The Undead”, „Jonathan Harker”), aż po elementy metalu wymieszanego z noise’em („The Battle of Good and Evil”) i mocno zaprawionego jazzem progresu („The Stalking”). Mimo tej różnorodności album jest dziełem bardzo spójnym i klimatycznym, spoiwem łączącym w całość najbardziej nawet oddalone od siebie stylistycznie kompozycje są zaś przewijające się w tle dźwięki organów i wibrafonu. Ot, taki rys charakterystyczny. Co ciekawe, nawet dorzucony na zakończenie „Stalker Dub” z pulsującą partią basu i elektronicznym podkładem świetnie wpisuje się w demoniczno-nostalgiczny nastrój krążka. Uwaga! Najlepiej słuchać nocą.
John Zorn „Mount Analogue” [60%]
A to z kolei płyta dla, delikatnie mówiąc, najbardziej zagorzałych (względnie: odjechanych) wielbicieli Johna Zorna – eksperymentalna, minimalistyczna, dziwna, by nie rzec, że dziwaczna. Ale też trudno się temu dziwić, skoro tworząc tę muzykę, kompozytor inspirował się życiem i działalnością Gieorgija Gurdżijewa – w połowie Greka, w połowie Ormianina, przez jednych uważanego za najwybitniejszego mistyka, okultystę i ezoteryka XX wieku, przez innych z kolei – za (to cytat z artykułu Jacka Dobrowolskiego omawiającego między innymi książkę brytyjskiego psychiatry Anthony’ego Storra) „psychopatycznego narcyza o dużej charyzmie i despotycznym charakterze przejawiającego cechy paranoidalne”. Mimo że podczas nagrywania „Mount Analogue” w studiu Tzadik Records spotkało się aż pięciu muzyków (Cyro Baptista, Shanir Ezra Blumenkranz, Tim Keiper, Brian Marsella oraz Kenny Wollesen), wykorzystujących nadzwyczaj bogate instrumentarium, w porównaniu z „Templars: In Sacred Blood” czy „Nosferatu” płyta ta brzmi najbardziej kameralnie i ascetycznie. Dzięki temu świetnie nadaje się przede wszystkim do medytacji. Krążek zawiera zaledwie jeden utwór, ale za to trwa on ponad trzydzieści osiem minut. Co w tym czasie otrzymuje słuchacz? Dźwięki z pogranicza akustycznego jazzu (instrumentami wiodącymi są wówczas obsługiwany przez Wollesena wibrafon oraz fortepian, na którym gra Marsella), muzyki klasycznej i choć w mniejszym stopniu niż to zazwyczaj bywa u Zorna, awangardy. Nie brakuje fragmentów zapadających w pamięć – to głównie te, które przywodzą na myśl dokonania Krzysztofa Komedy z początku lat 60. ubiegłego wieku (ten wibrafon!). Ale gdy tylko słuchacz da się wciągnąć w trans, przyzwyczai do melodii, szybko następuje zmiana rytmu, a zespół zaczyna poszukiwania nowego wątku muzycznej opowieści. I tak do końca… niespodziewanego i chyba jednak niechcianego.
John Zorn „The Gnostic Preludes. Music of Splendor” [80%]
Artystyczna wyobraźnia Johna Zorna nie zna granic; Amerykanin z równą swobodą porusza się po wielu muzycznych poletkach, choć są oczywiście obszary, w których czuje się najpewniej i najbezpieczniej. To pogranicze jazzu i muzyki klasycznej. Choć akurat na krążku zatytułowanym „The Gnostic Preludes” postanowił rzucić jeszcze okiem w kierunku New Age. Tym razem stworzoną przez siebie muzykę oddał w ręce dwóch etatowych współpracowników – gitarzysty Billa Frisella i wibrafonisty Kenny’ego Wollesena – oraz harfistki Carol Emanuel. Zdaniem samego Zorna ta płyta to czwarta (i ostatnia) odsłona tetralogii mistycznej, na którą składają się jeszcze krążki: „In Search of the Miraculous” (2010), „The Goddess – Music for the Ancient of Days” (2010) oraz „At the Gates of Paradise” (2011). Czego należy oczekiwać po tej muzyce? Nade wszystko bardzo lekkich, eterycznych i zwyczajnie pięknych melodii, dla których inspiracją były bezsprzecznie utwory dziewiętnastowiecznych kompozytorów europejskich, takich jak Piotr Czajkowski, Modest Musorgski czy Claude Debussy. Każda z ośmiu części albumu opiera się w zasadzie na jednym motywie, wokół którego budowane są później partie poszczególnych instrumentów (harfy, gitary i wibrafonu). Mimo to żaden z muzyków nie stara się wybić ponad pozostałych; wręcz przeciwnie – idealnie ze sobą współpracują, tworząc zaskakująco spójną całość. Na szczególne wyróżnienie zasługują zwłaszcza cztery utwory: zwiewne „Prelude 1: The Middle Pillar”, nostalgiczno-melancholijne „Prelude 2: The Book of Pleasure”, kosmiczne „Prelude 5: Music of the Spheres” oraz pełne zadumy „Prelude 6: Circumambulation”. Choć to muzyka bardzo melodyjna, Zornowi udało się jednak nie przesłodzić – ani jako kompozytorowi, ani jako producentowi nagrań. Dzięki temu „The Gnostic Preludes” można postawić półkę wyżej niż mocno zabarwione popem płyty innego mistrza harfy, Szwajcara Andreasa Vollenweidera.
John Zorn & David Krakauer „Pruflas: The Book of Angels – Volume 18” [70%]
Początek współpracy Johna Zorna z amerykańskim gigantem muzyki klezmerskiej Davidem Krakauerem sięga 1992 roku, kiedy to właściciel Tzadik Records zaprosił mało wtedy jeszcze znanego klarnecistę związanego z grupą The Klezmatics do nagrania płyty „Kristallnacht” (ukazała się w 1993). Od tamtej pory obaj panowie jeszcze niejednokrotnie spotykali się w studiu, ostatnio przed kilkoma miesiącami, aby w ramach projektu „Masada Book Two” zrealizować osiemnastą płytę z serii „Book of Angels” – zatytułowaną „Pruflas” (wszystkie kompozycje wyszły oczywiście spod pióra Zorna). Nazwa wydawnictwa jest jak najbardziej znacząca – Pruflas to imię demona, upadłego anioła, Księcia Piekieł, któremu Szatan oddał pod komendę dwadzieścia sześć legionów piekielnych. Na albumie, poza liderem (grającym na klarnecie i klarnecie basowym), usłyszeć można jeszcze trzech muzyków: gitarzystkę Sheryl Baile, basistę Jerome’a Harrisa oraz perkusistę Michaela Sarina; z kolei laptot obsługuje człowiek – a może to wcale nie jest istota żywa? – ukrywający się pod pseudonimem Keepalive. Muzycznie dzieje się naprawdę dużo, choć ktoś, kto zna albo wcześniejsze dokonania Krakauera, albo inne krążki z serii „Book of Angels”, wielkiego zaskoczenia nie przeżyje. Dominują, co dziwić nie powinno, motywy żydowskie; wpisane są one jednak także w inne style muzyczne – w awangardowy jazz („Ebubuel”, „Monadel”), fusion (najdłuższy na płycie, ponad jedenastominutowy „Parzial-Oranir”, w którym pani Baile udowadnia, że nie są jej obce także klasycznie rockowe rytmy), funk (vide sekcja rytmiczna w „Neriah-Mahariel”), noise (krótki, ale bardzo energetyczny „Tandal”), a nawet – proszę, nie pospadajcie z krzeseł! – muzykę klubową („Egion”, szczęśliwie uratowany dzięki jazz-rockowej solówce gitary). Nad wszystkim dominuje zaś klarnet Krakauera, którego dźwięków nie sposób zapomnieć jeszcze długo po wybrzmieniu ostatniej nuty zamykającego płytę utworu „Monadel”.

"Album „Nosferatu” (w całości instrumentalny) świetnie w takiej właśnie roli by się sprawdził, tyle że zawarte na nim kompozycje powstały nie z myślą o dużym bądź małym ekranie, lecz jako hołd dla autora powieści o najsłynniejszym wampirze wszech czasów."
A to nie jest tak, że "Nosferatu" Zorna to muzyka do (bardzo nieudanego, swoją drogą) "Nosferatu" Jarzyny z Teatru Narodowego?