WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Organizator | Industrial Art |
Miejsce | Wrocław |
Od | 21 marca 2009 |
Do | 22 marca 2009 |
WWW | Strona |
Rock w opozycji do rocka22 marca wystąpi we Wrocławiu na jedynym koncercie w Polsce bodaj najbardziej niezwykła grupa rodem z Belgii – Univers Zero. Smutnym paradoksem jest, że mimo 35 lat istnienia zespół ten jest praktycznie nieznany poza dość wąskim gronem fanów muzyki awangardowej. Bo Univers Zero to wciąż żywy przykład na to, jak fascynującym zjawiskiem potrafi być rock. Nawet jeśli to, co Belgowie grają, ma na pierwszy rzut ucha niewiele z rockiem wspólnego.
Marcin PiwnikRock w opozycji do rocka22 marca wystąpi we Wrocławiu na jedynym koncercie w Polsce bodaj najbardziej niezwykła grupa rodem z Belgii – Univers Zero. Smutnym paradoksem jest, że mimo 35 lat istnienia zespół ten jest praktycznie nieznany poza dość wąskim gronem fanów muzyki awangardowej. Bo Univers Zero to wciąż żywy przykład na to, jak fascynującym zjawiskiem potrafi być rock. Nawet jeśli to, co Belgowie grają, ma na pierwszy rzut ucha niewiele z rockiem wspólnego. ‹Energia Dźwięku 4›
Univers Zero to mniej więcej mój rówieśnik. Historia zespołu zaczęła się bowiem w roku 1974, gdy zafascynowany Bartokiem i Strawińskim perkusista Daniel Denis postanowił założyć własną grupę, by grać muzykę, która dorównałaby jego mistrzom. Nazwał ją Necronomicon, lecz wkrótce porzucił tę nazwę (ale nie wątki lovecraftowskie, które będą w późniejszej twórczości Denisa widoczne). Powstał Wszechświat Zero – i rozpoczął mozolną walkę o odstraszenie jak największej liczby słuchaczy. W różnych poświęconych grupie monografiach przy omawianiu debiutanckiej płyty Univers Zero, pozbawionej tytułu (pierwsze wydanie w wersji CD zostało nazwane „1313”), często przewijało się stwierdzenie, że to najbardziej rockowa pozycja w ich dyskografii. Coś w tym jest, jednak dość dziwacznie brzmi to w odniesieniu do albumu, który został nagrany niemal bez użycia instrumentów elektrycznych czy elektronicznych. Owszem, chwilami mamy do czynienia z prawdziwą ścianą dźwięku, przytłaczającym słuchacza i wręcz odstręczającym jazgotem, niemniej hałas ten czynią między innymi klarnet basowy, altówka, wiolonczela, fisharmonia i… szpinet. Gitarzysta Roger Trigaux (który nota bene skomponował połowę materiału na debiutanckim albumie – druga część jest autorstwa Daniela Denisa) jest schowany gdzieś w tle i z rzadka się wyłania na bliższy plan. Jedynie w grze sekcji rytmicznej można doszukać się jakiegoś pokrewieństwa z rockiem, jednak jest to rock zbastardyzowany i wywrócony na nice. Co więcej, jest to rock przefiltrowany przez lata doświadczeń XX-wiecznej muzyki poważnej. Termin „rockowa kameralistyka” („chamber rock”) ukuty na określenie tego, co grali Univers Zero (a wcześniej Henry Cow), chyba nieźle oddaje stylistycznego zeza, którego dostali krytycy zmuszeni do recenzowania tego albumu. Należy tu zaznaczyć, że płyta ukazała się w roku 1977, gdy wydawać się mogło, że w szeroko pojętym rocku progresywnym powiedziano już wszystko. Na szczęście okazało się, że jest inaczej. W roku 1978 eksplodował ruch nazwany Rock In Opposition. To nigdy nie miała być jakaś formalna organizacja. Co więcej, to miał być jedynie swoisty festiwal-manifest. Jednorazowa akcja pod chwytliwą nazwą. Spiritus movens całej operacji była wspomniana już grupa Henry Cow, której członkowie zorganizowali w londyńskim New London Theatre występy pięciu grup z różnych krajów Europy. Poza gospodarzami udział wzięli: Sammla Mammas Manna (Szwecja), Etron Fou Leloublan (Francja), Stormy Six (Włochy) i Univers Zero. Te zespoły nie wzięły się znikąd – z wszystkimi członkowie Henry Cow mieli wcześniej kontakt – więc wiedzieli, że mimo różnic stylistycznych łączy je jedno: totalna niekomercyjność. Grupy te szły absolutnie pod prąd aktualnych mód, za nic sobie mając uznanie szerokiej publiczności. Festiwal RIO był więc wielką manifestacją niezależności (zresztą odbywał się pod hasłem „Muzyka, której kompanie płytowe nie chcą, byś usłyszał”) i zaowocował powstaniem ruchu Rock W Opozycji. A Univers Zero stali się jednym z jego okrętów flagowych. W okresie powstania RIO Belgowie dali dużo koncertów na terenie Europy. Mieli okazję podpatrywać na scenie innych „współawangardzistów”, zarówno członków Rock In Opposition, jak i tych, którzy do ruchu przystąpili dopiero później. Mam tu na myśli choćby Art Zoyd, Aksak Maboul czy Kraldjursanstalten. O tym, że Daniel Denis z zespołem potrafili patrzeć, słuchać i wyciągać wnioski, przekonał dobitnie drugi album grupy zatytułowany „Heresie”. Dość powiedzieć, że to jedne z najbardziej wstrząsających 50 minut w całej historii muzyki, nazwijmy to, rockowej. Na drugim krążku Univers Zero nie ma już praktycznie śladów rocka. Instrumentarium pozostało bez zmian, ale zmieniło się podejście do muzyki. Płyta pomyślana została jako koncept album w całości poświęcony przyczynom, źródłom powstawania zła. A kompozycje zostały stworzone tak, by jak najpełniej zbliżyć słuchacza do istoty zła. Rezultatem była płyta, która do dziś uznawana jest za bodaj najmroczniejszy album w dziejach, przy którym nawet najdziksze szaleństwa King Crimson wydawały się popowym plumkaniem. „Heresie” to wyjątkowy album. Stawia on przed słuchaczem niezwykle wysokie wymagania. Szalona komplikacja trzech wypełniających płytę kompozycji sprawia, że trzeba się bez reszty skoncentrować na ich odbiorze. Dodatkowo trzeba być słuchaczem o odpornej psychice – klimat tej płyty może powodować (i piszę to bez ironii) stany lękowe na pograniczu paranoi. To też było jednym z założeń Daniela Denisa i Rogera Trigaux, którzy znów napisali całość materiału. Przecież dotknięcie Zła nie może odbywać się lekko, łatwo i przyjemnie. Mamy więc pełną gamę dysonansów: instrumenty wydają dźwięki, które można określić tylko jako nad wyraz osobliwe. Niemal nieobecna jest klasycznie pojmowana melodia, śladowo obecny jest rytm. Kompozycje są maksymalnie połamane pauzami i zmianami tempa. Charakter utworów przeskakuje w jednej chwili z czegoś na wzór ścieżki dźwiękowej do naprawdę chorego horroru do muzyki, przy której fascynaci festiwalu Warszawska Jesień doznaliby stanów euforycznych. „Heresie” to płyta z założenia dla wybrańców. Przeciętny słuchacz, nawet dobrze obeznany z muzyką rockową (a nawet i poważną), po pierwszych dźwiękach otwierającego album utworu „La Foulx” („Kosa”) ma dużą szansę zrejterować zygzakiem, krzycząc z przerażenia i błagając o valium. A jednak jest to muzyka fascynująca i – mimo ekstremalnej trudności w odbiorze – niezwykle wciągająca. Gdy już oswoimy się z klimatem płyty, ciężko się od tych dźwięków uwolnić. Poza tym nagrania te wciąż brzmią świeżo, mimo upływu 30 lat od ich wydania. Jeśli ktoś chciałby skoczyć na głęboką wodę i zapoznać się z muzycznym szaleństwem w stanie czystym, to jest to właściwy album na początek przygody z Univers Zero. Warto dać mu trochę czasu, trzeba się przez to dzieło skończonego geniuszu przebić, żeby je tak naprawdę docenić i pokochać. Bo prawda z „Heresie” jest taka, że albo się tę płytę kocha, albo się jej nigdy nie słyszało. W kontekście całej dyskografii Univers Zero jest to pozycja powszechnie uznawana za najwybitniejszą, choć na równi (lub ledwie „oczko” niżej) stawiany jest następny album, „Ceux du Dehors” („Ci na zewnątrz”), wydany w 1981 roku. „Ceux…” to pierwsza płyta nagrana po odejściu gitarzysty Rogera Trigaux. Nieco mniej mroczna, z delikatnym jeszcze użyciem elektroniki. A jednak wszelkie cechy, które charakteryzowały „Heresie”, są i tu obecne. Daniel Denis jedynie nieco inaczej spojrzał na swoją twórczość i dał trochę więcej swobody innym muzykom. Kompozycje są krótsze, nieco bardziej zwarte, ale wciąż równie jazgotliwe i niepokojące. Swoistym clou tego albumu jest trwające nieco ponad trzy minuty „La musique d’Erich Zann”. Wspominałem wcześniej o wątkach lovecraftowskich w twórczości Univers Zero – tu objawiły się one najpełniej. To nie jest kompozycja, ale zbiorowa improwizacja powstała po wspólnym czytaniu w studiu opowiadania H.P. Lovecrafta „Muzyka Ericha Zanna” (z 1921 roku). Efekt okazał się być naprawdę porywający, choć muzyka ta naprawdę budzić może w słuchaczu podskórny lęk. „Ceux au Dehors” to także sięgnięcie po elementy muzyki folkowej. Tak jest choćby w otwierającym album utworze „Dense”, choć jest to folk przefiltrowany przez specyficzną wrażliwość Daniela Denisa, więc mocno udziwniony i powykręcany. Był to jednak drobny zwiastun zmiany kierunku, który wkrótce obrała grupa. Następne albumy („Uzed” z 1984 roku i dwa lata późniejszy „Heatwave”) pokazały inne oblicze Univers Zero. Grupa poszerzyła swoje inspiracje o folklor bliskowschodni, a w instrumentarium zaczęły dominować elektroniczne instrumenty klawiszowe. Na „Uzed” (w mojej opinii najsłabszej płycie Univers Zero) zbliżyło to zespół to estetyki „klasycznego” progresywnego rocka, przez co muzyka straciła swój klimat i niezwykłość. Na szczęście na „Heatwave” te zachwiane proporcje zostały ustawione właściwie. Wystarczyło drobne przełożenie akcentów, by ponownie powstał fascynujący album, choć nieco inny niż pierwsze dokonania Belgów. Zaskakująco dużo było na tym albumie gitary, dobrze współgrającej z szerokim wykorzystaniem syntezatorów. Całość skontrapunktowana została znaną już estetyką kameralistyki rockowej i doprawiona, choć nie w takim stopniu, jak wcześniej, połamanymi rytmami. Efekt jest naprawdę bardzo dobry. To przystępniejsza płyta, choć nie tak „bezpieczna” jak wspomniana wcześniej „Uzed”. Oczywiście „przystępna” jak na awangardzistów, czyli zapewne wciąż o wiele za trudna dla przeciętnego przeżuwacza muzyki z radia. Etykietka „nieprzyswajalnych” stała się niestety przekleństwem dla Univers Zero, do tego stopnia, że w 1987 roku Daniel Denis postanowił zawiesić działalność grupy. Powód był prozaiczny – rosnące długi i brak perspektyw. Zespół zamilknął na 12 lat, odrodził się dopiero w roku 1999 wraz z wydaniem albumu „The Hard Quest”. Od tamtej pory grupa wydała jeszcze dwa albumy studyjne („Rhythmix” z 2002 roku i „Implosion” dwa lata później) oraz jeden koncertowy. Nagrania te pokazują Univers Zero jako zespół wciąż w pełni mocy twórczych, wciąż niepokorny i wciąż wierny początkowym założeniom – by podążać wbrew ustalonym nurtom i za nic mieć mody i gusta. Nie zmieniło się też jeszcze coś – wciąż fascynują słuchaczy. I wciąż zyskują coraz to nowych, także tych młodych, których nie było jeszcze na świecie, gdy grupa wydała „Heresie”. Mam nadzieję, że polscy fani muzyki awangardowej, niebanalnej, nieszablonowej i wymykającej się jednoznacznemu zaszufladkowaniu stawią się na wrocławskim koncercie licznie. Bo podobna szansa może się już nie powtórzyć – Univers Zero koncertują rzadko i są dość wybredni, jeśli chodzi o to, gdzie grają. Tym bardziej trzeba się cieszyć, że zgodzili się zaprezentować swoje jedyne i niepowtarzalne misterium koncertowe w naszym kraju. Przypominam: zespół zagra 22 marca 2009 roku w Sali Gotyckiej przy ul. Purkyniego 1 we Wrocławiu. Koncert odbędzie się w ramach festiwalu Energia Dźwięku. ![]() 18 marca 2009 |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj pierwszy album formacji Hawklords, która przyjęła tę nazwę, ponieważ Dave Brock nie był pewien, czy może zgodnie z prawem używać szyldu Hawkwind.
więcej »W XXI wieku zespół Pink Floyd praktycznie przestał istnieć. Panowie jeśli już nagrywali, to raczej na swój rachunek, a o koncertach mowy być nie mogło. Niemniej fani niemal co roku są uszczęśliwiani kolejnymi albumami sygnowanymi nazwą zespołu. Dziś jednak zajmiemy się solowym wydawnictwem Nicka Masona, boksem „Unattended Luggage” z 2018 roku.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj koncertowe nagrania zespołu Sonic Assassins, który był jednym z projektów pobocznych muzyków Hawkwind.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Euforia Zgiełku
— Mieszko B. Wandowicz
Ostatni wielki album
— Marcin Piwnik
Stara gwardia umie zaskoczyć
— Marcin Piwnik
Ziggy pożera Amerykę
— Marcin Piwnik
W 70 minut dookoła thrashu
— Marcin Piwnik
Okręceni wokół palca
— Marcin Piwnik
Piękno jest okruchem lodu
— Marcin Piwnik
Ocaleni od zapomnienia
— Marcin Piwnik
Intrygujące czekadełko
— Marcin Piwnik
Wciągające tańce-połamańce
— Marcin Piwnik
Najdziwniejsze płyty świata
— Sebastian Chosiński, Paweł Franczak, Piotr ‘Pi’ Gołębiewski, Marcin Piwnik