WASZ EKSTRAKT: | |
---|---|
Zaloguj, aby ocenić | |
Organizator | Knock Out Productions |
Miejsce | Wrocław |
Od | 16 lutego 2020 |
O wirtuozerii, rutynie, a także o sztuce przyzwyczajeniaPrzed laty zasłuchiwałem się w Dream Theater. To nie pierwsza, ostatnia ni największa moja fascynacja, lecz dość ważna, żebym poznawszy zespół po wydaniu „Train of Thought”, zawiódł się „Octavarium”, ale potem często sięgał po wcześniejsze „Images and Words” i „Metropolis, Pt. 2”. A zwłaszcza „Awake”: w mijającej dekadzie regularnie wracałem już tylko do tego albumu. Jednak przed pójściem na wrocławski koncert — z całą „Metropolis” na żywo — trudno mi było się powstrzymać.
Mieszko B. WandowiczO wirtuozerii, rutynie, a także o sztuce przyzwyczajeniaPrzed laty zasłuchiwałem się w Dream Theater. To nie pierwsza, ostatnia ni największa moja fascynacja, lecz dość ważna, żebym poznawszy zespół po wydaniu „Train of Thought”, zawiódł się „Octavarium”, ale potem często sięgał po wcześniejsze „Images and Words” i „Metropolis, Pt. 2”. A zwłaszcza „Awake”: w mijającej dekadzie regularnie wracałem już tylko do tego albumu. Jednak przed pójściem na wrocławski koncert — z całą „Metropolis” na żywo — trudno mi było się powstrzymać. ‹Dream Theater, The Distance Over Time Tour›![]()
Trasa, która 16 lutego spowodowała wypełnienie kilkoma tysiącami osób wrocławskiej Hali „Orbita”, odbywa się z okazji dwudziestolecia „Metropolis, Pt. 2: Scenes From a Memory”, wydanej pod koniec 1999 roku. Tematycznie jednolita, muzycznie płynnie połączona całość, jest w zamierzeniu — bądź była — kontynuacją utworu „Metropolis, Pt. 1: The Miracle and the Sleeper” z wydanego siedem lat wcześniej albumu „Images and Words”. Wśród członków grupy zmienił się od tego czasu tylko i aż perkusista. Mike Portnoy, wraz z pozostającymi na swoich miejscach Johnami Petruccim (gitarzystą) i Myungiem (basistą), był współzałożycielem zespołu, ważnym ze względu nie tylko na kompozycje i produkcję, ale także to, z czego Amerykanie są najbardziej chyba znani: instrumentalne — zda się: niekiedy przesadne — popisy. Nie mam jednak wrażenia, by przyjęcie zamiast niego Mike’a Magniniego jako wykonawcy wiązało się ze zmianą na gorsze, a jeśli chodzi o muzyczne nowości, Dream Theater i tak ma już raczej najlepsze lata sporo za sobą. Jordan Rudess, w dzieciństwie obiecujący klasyczny pianista, jako klawiszowiec debiutował właśnie na „Scenes From a Memory”, a na niedawnych solowych płytach pozwolił usłyszeć niebłahe zdolności do poruszania palcami (chociaż czy twórcze? — to pytanie osobne, na które niełatwo odpowiedzieć); główną przeto niepewność budziła, jak często, kondycja wokalisty Jamesa LaBriego, i tak nieraz uważanego za najsłabszy organ zespołu — w dodatku odległy czasami od własnych możliwości. Może trochę dziwić albo i zawodzić, że część druga „Metropolis” nie zostaje podczas trasy poprzedzona częścią pierwszą, za czym nie wydarzyło się tak również we Wrocławiu. Czy owo rozwiązanie wynika z przekory, czy po prostu stąd, że to prawie najczęściej — bo zaraz po „Pull Me Under” — wykonywany jak dotąd na koncertach utwór Dream Theater, zespół mógł więc zapragnąć odmiany? To do rozważenia, nie wydaje się jednak, by wobec całej reszty brak tych dziesięciu minut był dużą stratą. Zresztą oprócz albumu rocznicowego w ogóle nie wybrzmiały dźwięki z lat dziewięćdziesiątych — najstarsze to „In the Presence of Enemies, Pt. 1” (z „Systematic Chaos”; 2007). Poza tym kilkunastominutowe otwarcie płyty „Black Clouds & Silver Linings” (2009), czyli „A Nightmare to Remember”, tutaj zwieńczone dialogiem wokalisty z publicznością, po której reakcjach nie budziło wątpliwości, czego najbardziej oczekuje. A także cztery utwory z ostatniego dzieła, zeszłorocznego „Distance Over Time” — „Untethered Angel” na samym początku, „Barstool Warrior” i „Pale Blue Dot”, a między nimi „Paralyzed”, grane podczas trasy zamiennie z „Fall Into the Light”: jedyny niestały element koncertowych list. Najnowsza płyta wydaje się zresztą nieco ciekawsza od poprzednich, za czym stawianie, prócz „Metropolis”, na twórczość z zeszłego roku jawi się nie tylko zrozumiałym, ale też niezłym pomysłem. A potem? Potem dwadzieścia minut przerwy i oczekiwane przez obecnych sedno. Należy, jak sądzę, skupić się właśnie na nim. Nie widzę przy tym powodu, żeby wyróżniać konkretny utwór, zwłaszcza że za jedną kompozycję wolno uznać całą płytę, wykonanie zaś, a przynajmniej jego zamysł, raczej nie odbiegło nazbyt od wersji nagranej. Bardzo dobre wrażenie robił Rudess, czy to sięgając po klawisze zawieszone na ramieniu i w ruchu prezentując solówki, czy to swój instrument — już ten zwykły: obok stołka — przechylając tak, by można było go zobaczyć w (prawie) całej jego okazałości. Myung zdawał się po prostu rzetelnie wypełniać swoje zadanie, zanadto się przy tym nie pokazując. Petrucci, głowa zespołu, oraz Magnini, podobnie jak Rudess, ale w mniej efektowny wizualnie sposób, dawali znać o swojej wirtuozerii, zarazem jednak niczym bodaj nie zaskakując. Kłopoty — tu również brak niespodzianki — okazywał LaBrie, to nie dociągając, to tracąc niekiedy głos, to go w wyraźnie niezamierzony sposób podwyższając lub obniżając albo wpadając w chrypę. Trudno mu zarzucić brak żywiołowości czy kontaktu z publicznością, niechby co złośliwsi mogli dostrzec napięcie w akurat jego droczeniu się z widzami o ich zdolności do wołania; akurat jego, bo trudno również ukryć, że nie do końca sobie radził zarówno z ciężkimi i agresywnymi, jak i z łagodnymi, miękkimi partiami — a przecież sporo na „Metropolis” momentów lżejszych, opartych na nastroju. Tak czy owak, wokalista nie wydaje się najważniejszą częścią tej grupy, a na żywo łatwiej o wybaczanie wpadek. Tym, co sprawiało największą różnicę między muzyką z koncertu a tą z albumu, było brzmienie przyjmowane czasami przez niektóre instrumenty, bodajże zwłaszcza klawiszowe, a nadające swoistych mocy i przestrzeni; zarazem wszakże, skoro ująć rzecz ogólniej, nagłośnienie w hali pozostawiało wiele do życzenia. Później jeszcze „At Wit’s End” — znów z ostatniej płyty — zgodnie z tekstem i tytułem na sam koniec. Dla mnie — dowód, że utwory spoza sedna odstawały klasą od innych, co nie znaczy, że sprawiały nieprzyjemność. Zresztą sama część główna trwała osiemdziesiąt minut, a wszystko razem, jeśli wliczyć przerwę, nieomal trzy godziny. Czy był to świetny koncert? Nie; wiem też, że przynajmniej kilku stałych na ich występach bywalców ten nieco rozczarował. Dowiódł jednak, że „Metropolis, Pt. 2: Scenes From a Memory” to bardzo dobry album, Petrucci zaś, Myung, Rudess oraz Magnini to wybitni instrumentaliści, nawet jeśli niekoniecznie przekłada się to na jakość całości. A James LaBrie? Cóż, można się do niego przyzwyczaić. ![]() 17 lutego 2020 |
Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj minialbum tria brytyjskiego pianisty Michaela Garricka.
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj archiwalny koncert legendy czeskiego jazz-rocka Martina Kratochvíla i jego formacji Jazz Q (Praha).
więcej »Muzyczna archeologia? Jak najbardziej. Ale w pełni uzasadniona. W myśl Horacjańskiej sentencji: „Nie wszystek umrę” chcemy w naszym cyklu przypominać Wam godne ocalenia płyty sprzed lat. Albumy, które dawno już pokrył kurz, a ich autorów pamięć ludzka nierzadko wymazała ze swoich zasobów. Dzisiaj ostatni opublikowany w epoce longplay kwintetu Dona Rendella i Iana Carra.
więcej »Murray Head – Judasz nocą w Bangkoku
— Wojciech Gołąbowski
Ryan Paris – słodkie życie
— Wojciech Gołąbowski
Gazebo – lubię Szopena
— Wojciech Gołąbowski
Crowded House – hejnał hejnałem, ale pogodę zabierz ze sobą
— Wojciech Gołąbowski
Pepsi & Shirlie – ból serca
— Wojciech Gołąbowski
Chesney Hawkes – jeden jedyny
— Wojciech Gołąbowski
Nik Kershaw – czyż nie byłoby dobrze (wskoczyć w twoje buty)?
— Wojciech Gołąbowski
Howard Jones – czym właściwie jest miłość?
— Wojciech Gołąbowski
The La’s – ona znowu idzie
— Wojciech Gołąbowski
T’Pau – marzenia jak porcelana w dłoniach
— Wojciech Gołąbowski
Zanikanie, czyli rzecz o „Cudzych słowach”
— Mieszko B. Wandowicz
Homer i Tolkien na Marmurowych Skałach (czyli o czym nie pisałem przez 12 lat w „Esensji”)
— Mieszko B. Wandowicz
Dlaczego Kant i Popper nie potrafili wyjść poza fantastykę naukową?
— Mieszko B. Wandowicz
O tym, czego nie boi się Dukaj
— Mieszko B. Wandowicz
O nienawiści; oraz o tym, szczo treba robyty z Lachamy
— Mieszko B. Wandowicz
O niedoskonałościach perfekcji
— Mieszko B. Wandowicz
Powieść o uciekaniu
— Mieszko B. Wandowicz
Dziwne owoce we wrocławskiej synagodze
— Mieszko B. Wandowicz
Mizantropia i makolągwy
— Mieszko B. Wandowicz
Byk kształtuje świadomość
— Mieszko B. Wandowicz