Czwarta część zakrojonego na szerszą skalę cyklu rzadko kiedy zaskakuje, czy to in plus, czy in minus. Na syndrom autorskiego wypalenia jest bowiem jeszcze za wcześnie, a czytelnik już wie, czego się po pisarzu spodziewać, zna wady i zalety jego stylu. Mimo to „Krew nie woda” Mike’a Careya potrafi sprawić niespodziankę – i to bardzo pozytywną!
Anna Kańtoch
Niespodzianki nie tylko krwawe
[Mike Carey „Krew nie woda” - recenzja]
Czwarta część zakrojonego na szerszą skalę cyklu rzadko kiedy zaskakuje, czy to in plus, czy in minus. Na syndrom autorskiego wypalenia jest bowiem jeszcze za wcześnie, a czytelnik już wie, czego się po pisarzu spodziewać, zna wady i zalety jego stylu. Mimo to „Krew nie woda” Mike’a Careya potrafi sprawić niespodziankę – i to bardzo pozytywną!
Mike Carey
‹Krew nie woda›
Dla Felixa Castora wezwanie na miejsce zbrodni to żadna nowość – ostatecznie Felix, przez przyjaciół nazywany Fixem, jest egzorcystą, który swoimi nietypowymi zdolnościami wspomaga londyńską policję. Tym razem jednak ofiara wciąż żyje, na przywoływanie duchów jest więc za wcześnie, a Fix zostaje wezwany z zupełnie innego powodu. Oto bowiem zaatakowany w samochodzie mężczyzna tuż przed utratą przytomności własną krwią napisał na szybie nazwisko egzorcysty. W ten sposób Castor w szybkim tempie awansuje ze stanowiska pomocnika na stanowisko podejrzanego i chcąc nie chcąc, musi zainteresować się tym, co dzieje się na osiedlu Salisbury.
Motyw człowieka, który by udowodnić swoją niewinność, sam rozwiązuje zagadkę, do oryginalnych nie należy, ale też siła cyklu Careya nie tkwi w nowatorstwie, a w wykonaniu. O tym, że brytyjski pisarz ma talent do tworzenia ciekawych postaci, już pisałam przy okazji poprzednich części – wspominałam też, że Felix Castor, postchandlerowski „drań o złotym sercu”, budzi sporo sympatii. Dodam więc może tylko, że w „Krew nie woda” poznajemy bardziej szczegółowo przeszłość głównego bohatera, co pogłębia jego charakter.
Druga ważna zaleta cyklu to oczywiście styl – tu żadnych niespodzianek nie ma. Carey od początku łączył powagę pisania o cierpieniu czy śmierci ze sporą dozą cynicznego humoru i to się nie zmieniło. Na dowód krótki cytat: „Wyglądała jak kobieta, która zażyła leki, by własnoręcznie przeprowadzić sobie operację na otwartym sercu, i została odwołana w połowie procedury” – opis niebanalny, dowcipny, a jednocześnie w przejmujący sposób potrafiący oddać stan ducha nieszczęśnicy.
Gdzie więc zapowiadane na wstępie zaskoczenie? Ano, przyznam szczerze, że po trzech odsłonach przygód Fixa przyzwyczaiłam się już do myśli, że Carey miewa kłopoty z kompozycją powieści. Czasem nastrój znikał na rzecz dużej ilości akcji, czasem – o zgrozo! – rozwiązanie zagadki poznawaliśmy w połowie. W „Krew nie woda” nic takiego nie ma miejsca, tu wszystkie składniki są odmierzone w idealnych proporcjach, scen akcji, owszem, jest sporo, ale w niczym nie szkodzi to klimatowi. Czwartej części najbliżej jest chyba do horroru – nie łagodnej grozy jak w tomie pierwszym, nie sensacyjno-przygodowej, mrocznej fantasy jak w drugim i trzecim, ale właśnie do rasowego horroru z gęstą, ciężką atmosferą narastającego zagrożenia, z umiejętnie wplatanymi scenami makabry i, jakżeby inaczej, z tajemnicą.
Co dzieje się na osiedlu Salisbury, gdzie na ścianach budynków pojawiają się nietypowe graffiti? Dlaczego zdarza się tam tak dużo ataków przy użyciu ostrych przedmiotów i co z tym wspólnego ma śmierć pewnego nastolatka, który jako jedyny zginął nie zadźgany, a po upadku z dużej wysokości? I dlaczego dłonie młodszego kolegi owego pechowca krwawią, choć chłopiec nie ma żadnych ran?
Na te i inne pytania Castor znajdzie odpowiedź w finale, zgodnie z regułami gatunku niemalże w ostatniej chwili. Takie rozwiązanie jest optymalne, bo czytelnik poznaje prawdę wtedy, gdy napięcie jest największe. Jednakże ceną za udaną kompozycję jest pewna wada – otóż by doprowadzić do sceny, w której Castor wreszcie składa do kupy fragmenty zagadki, autor trochę oszukuje. Egzorcysta rozmawia wszak z mnóstwem istot – z ludźmi, duchami czy demonami – i osobliwym trafem wszyscy dają mu pewne wskazówki, ale gdy przychodzi do powiedzenia tego, co najważniejsze, zawsze nabierają wody w usta. Czasem ma to uzasadnienie, a czasem jedynym wytłumaczeniem wydaje się być fakt, że w przeciwnym razie bohater za szybko by się wszystkiego dowiedział.
Na szczęście ta niedoskonałość nie psuje bardzo pozytywnych wrażeń z lektury, zwłaszcza że „Krew nie woda” ma, poza wymienionymi, jeszcze inne zalety. Jedną z nich jest przeniesienie części akcji do Liverpoolu. Londyn jest w opowieściach o Castorze po prostu metropolią, która na dobrą sprawę mogłaby zostać zastąpiona przez jakiekolwiek inne, wystarczająco duże miasto. Za to Liverpool ma swój charakter, może nie najpiękniejszy, ale z pewnością indywidualny. Cieszy również fakt, że Carey precyzyjnie, krok po kroku buduje podstawę pod grande finale całej serii. Na razie kroki owe są niewielkie, wciąż większość tajemnic związanych z demonicą Juliet czy nagłym najazdem umarłych na ziemię nie została wyjaśniona, jednak można już się domyślać, że autor trzyma w rękawie kilka asów, które w odpowiedniej chwili rzuci na stół.
I wreszcie końcówka, nietypowa dla cyklu, bo zawierająca paskudny cliffhanger. Cliffhangery irytują, jednak czasem też zapowiadają bardzo interesującą kolejną część. I tak właśnie jest w tym przypadku.
