To bardzo ciekawe pytanie, często podejmowane przez fantastów uczłowieczających Obcych lub roboty. Istoty odczuwające uczucia wyższe często okazywały się bardziej ludzkie od ludzi. Podobny potencjał filozoficzny miał też „Kameleon”, ale Rafał Kosik zamiast problemowego science fiction wolał pójść w stronę historycznej powieści przygodowej.
Czy można naśladować miłość?
[Rafał Kosik „Kameleon” - recenzja]
To bardzo ciekawe pytanie, często podejmowane przez fantastów uczłowieczających Obcych lub roboty. Istoty odczuwające uczucia wyższe często okazywały się bardziej ludzkie od ludzi. Podobny potencjał filozoficzny miał też „Kameleon”, ale Rafał Kosik zamiast problemowego science fiction wolał pójść w stronę historycznej powieści przygodowej.
Na planecie Ruthar Larcke żyją ludzie. A przynajmniej na takich wyglądają, choć krążąca nad ich głowami załoga statku USS „Ronald Reagan” musi się niemało natrudzić, by postawić wiarygodne hipotezy tłumaczące, jakim cudem na odległej planecie życie wyewoluowało w identyczny sposób. A może to nie nowe życie, tylko potomkowie członków ziemskiej wyprawy badawczej sprzed kilkuset lat? Ale jak wtedy wyjaśnić fenomen rozwoju całej wielotysięcznej i wielorasowej społeczności z gromadki kilku białych astronautów? I dlaczego te istoty zdają się przechodzić przyspieszoną ewolucję, w ciągu kilku tygodni przechodząc przez oświecenie, pobieżnie przelatując przez wiek pary i mknąc w kierunku elektryczności? Co dziwniejsze, nie tylko ich technika, ale i społeczeństwo zdaje się naśladować ziemskie, gdyż w momencie przylotu statku kosmicznego w dole zdaje się rozgrywać coś w rodzaju rewolucji październikowej… Czy te tajemnice mogą świadczyć o zagrożeniu? To tłumaczyłoby obecność na pokładzie „Ronalda Reagana” grupki żołnierzy, o których celach i zadaniach załoga nie ma właściwie żadnego pojęcia.
Powyższe streszczenie to właściwie tylko szkielet powieści, szkic pomysłu, który brzmi bardzo obiecująco. Te same informacje serwuje na okładce wydawca – a jest nim sam autor
1) – nic więc dziwnego, że potencjalni czytelnicy szukający w zalewie urban fantasy dobrej space opery albo hard SF poczują się zobligowani do sięgnięcia po książkę. Zresztą nie tylko czytelnicy: redakcja „Esensji” również objęła książkę patronatem (choć oczywiście brała pod uwagę także inne przesłanki – na przykład jakość poprzednich powieści autora, czyli „
Marsa” i „
Verticala”), sąsiadując na tylnej stronie okładki z właściwie każdym liczącym się pismem/serwisem fantastycznym. Szkoda tylko, że zapowiedzi sobie, a rzeczywistość sobie. „Kameleon” rozczarowuje, zwłaszcza że choć autor sam wydaje swoje książki (wcześniej też nie miał szczęścia do żadnego z wielkich wydawców – debiutował w niszowej oficynie Ares), nie jest marzycielem trwoniącym oszczędności na publikowanie niedocenionych przez innych dzieł. Jego młodzieżowa seria o trójce gimnazjalistów sprzedaje się bardzo dobrze, niedawno rozpoczęły się castingi do ekranizacji. Z drugiej strony „Mars” został przyjęty co najmniej z zainteresowaniem, „Vertical” zdobył Nautilusa i był nominowany do Zajdla, a autora chwalono jako odnowiciela tradycji hard SF.
Dlaczego więc „Kameleon” zawodzi? Przede wszystkim powieść plasuje się dość daleko od fantastyki naukowej. Owszem, pomysł wyjściowy jest jak najbardziej SF, zresztą bardzo ciekawy, lecz pobrzękuje gdzieś tam daleko w tle, a sceny z USS „Ronald Reagan” zajmują może 10% powieści. Cała reszta to opowieść o ludziach z Ruthar Larcke, prowadzona z ich punktu widzenia. Zgodnie ze streszczeniem jest to historia wojen, zdrad, sojuszy, rozwoju technicznego, indywidualnych dramatycznych losów, miłości – wszystko bliższe raczej realistycznej (no dobrze, może trochę steampunkowej) powieści przygodowo-historycznej. I nie jest to opowieść zła. Owszem, rozkręcająca się bardzo powoli i na pewno za długa, ale w pewnym momencie – wraz ze zmianą bohaterów – nabierająca drugiego oddechu i nawet wciągająca. Tyle tylko, że zupełnie nie skleja się ona z historią ziemskiego statku orbitującego nad Rutharianami. Jasne, w finale autor wyjaśnia związek, pojawia się też wtedy prawdziwe SF, ale zdecydowanie zachwiane są proporcje, a do tego ostatecznie czytelnik dowiaduje się, że przez większość czasu słuchał opowieści o wydarzeniach zupełnie nieistotnych.
Cóż, można „Kameleona” potraktować jak powieść szkatułkową i przejść nad tym do porządku dziennego. Gorzej jednak, że powieść ma też kilka innych mankamentów. Kosik wprowadza do fabuły dziesiątki bohaterów, żongluje nimi i co raz wysuwa innego na pierwszy plan, co jednak nie przydaje książce epickości, a zwyczajnie pozostawia czytelnika skołowanym. Pochodną tego – oraz nadmiaru czasem banalnych wątków – jest znużenie pojawiające się po pewnym czasie. Irytuje też potraktowanie po macoszemu fragmentów dotyczących statku kosmicznego i jego pasażerów: postacie nakreślone są niechlujnie, pochodząc z XXIV stulecia, praktycznie nie różnią się od współczesnej starszej młodzieży – zresztą miejscami autor chyba się zapominał, każąc im mówić slangiem odpowiadającym bardziej historiom o Feliksie i spółce. Również szumnie zapowiadane w blurbie „stawianie ważnych pytań” albo jest wplecione gdzieś na siłę (wiara), albo łopatologicznie wyjaśnione (wojna), albo niedostatecznie zaznaczone (miłość jako wyznacznik człowieczeństwa).
Najlepszą częścią powieści jest chyba epilog: połączenie fantastyki z grozą, przypominające trochę opowiadanie „
Animatorzy” Sydneya Boundsa. Jednak znów pasuje do reszty jak pięść do nosa, również z tego powodu, że cała tajemnica została wyjaśniona już sporo wcześniej. I to jest chyba symptomatyczne dla całego „Kameleona” – widać, że autor dobrze zna gatunek (bo da się tu odnaleźć także inne klisze czy rozwiązania wręcz archetypiczne), widać, że miał pomysł, tyle że nie umiał go rozwinąć i wypełnić treścią. Najlepsze dla „Kameleona” byłoby urodzić się opowiadaniem czysto SF
2), zapewne mikropowieść łącząca historię z fantastyką też prezentowałaby się nieźle. Jednak 540-stronicowa cegła to zdecydowana przesada. Choć czyta się to miejscami całkiem nieźle, to w pewnym momencie pojawia się znużenie oraz rozczarowanie chaosem, brakiem wyważenia i pewnymi niedociągnięciami warsztatowymi (nie mówiąc o wpadkach redaktorskich, ale to można złożyć na karb niewielkiego doświadczenia wydawnictwa) – ostateczne wrażenie jest zaledwie przeciętne.

1) Nic dziwnego, że Rafał Kosik umiał stworzyć fajny koncept i zachęcająco opisać go na okładce – zawodowo zajmował się niegdyś reklamą. Zresztą swoją agencję reklamową przekształcił w wydawnictwo Powergraph, któremu szefuje wraz z żoną. Opublikował w nim dotychczas między innymi „Verticala” i serię „
Felix, Net i Nika”. Kosik wydaje nie tylko siebie – w Powergraphie ukazała się antologia „Nowe idzie”, kilka powieści dla młodzieży (między innymi recenzowane w „Esensji” „
Michu oraz Wszechgalaktyczny Sylwester”) oraz album Łukasza Orbitowskiego „
Prezes i Kreska”. W wywiadach pisarz-wydawca zapowiada poszerzanie spektrum autorów.
2) Zarzut nieprzystającego do reszty epilogu i postulowanie skrócenia do opowiadania nie jest li tylko wynikiem subiektywnego odbioru. „Kameleon” w jakimś sensie wyewoluował z krótkiej historii, bowiem część ostatniego rozdziału zawiera w sobie znane z „Esensji” opowiadanie „
Ilsa”.