Wbrew tytułowi wydanej w 1978 roku powieści Jerzego Edigeya „Nagła śmierć kibica”, jej akcja wcale nie rozgrywa się w środowisku fanatycznych kiboli któregoś z pierwszoligowych klubów piłkarskich. „Kibicem”, którego dopada przedwczesna śmierć jest – na pierwszy rzut oka – szacowny naukowiec, który, co okazuje się z czasem, wcale nie jest postacią świetlaną.
PRL w kryminale: Ostatni kieliszek koniaku w życiu
[Jerzy Edigey „Nagła śmierć kibica” - recenzja]
Wbrew tytułowi wydanej w 1978 roku powieści Jerzego Edigeya „Nagła śmierć kibica”, jej akcja wcale nie rozgrywa się w środowisku fanatycznych kiboli któregoś z pierwszoligowych klubów piłkarskich. „Kibicem”, którego dopada przedwczesna śmierć jest – na pierwszy rzut oka – szacowny naukowiec, który, co okazuje się z czasem, wcale nie jest postacią świetlaną.
Jerzy Edigey
‹Nagła śmierć kibica›
Czytając kolejne „powieści milicyjne” warszawskiego eksadwokata Jerzego Edigeya (1913-1983), można było odnieść wrażenie, że jeżeli pojawia się na ich kartach pułkownik Adam Niemiroch (szef Wydziału Zabójstw, choć jego nazwa niekiedy się zmieniała, Komendy Głównej MO), to zaraz obok musi pojawić się także major Janusz Kaczanowski. Tak właśnie było w „
Błękitnym szafirze” (1971), „
Najgorszy jest poniedziałek” (1975), „
Dwóch twarzach Krystyny” (1976) oraz „
Pomyśle za siedem milionów” (1982). Od czasu do czasu jednak Edigey decydował się przydzielać pułkownikowi niższych stopniem oficerów, na tle których Niemiroch mógł błyszczeć jeszcze jaśniejszym blaskiem. W „
Sprawie dla jednego” (1978) śledztwo pod jego komendą prowadzili porucznik Andrzej Ciesielski i podporucznik Antoni Szymanek, natomiast w wydanej w tym samym roku (w Czytelnikowskiej serii „Z jamnikiem”) „Nagłej śmierci kibica” – porucznik Roman Mierzejewski.
„Nagła śmierć kibica” – tytuł jest bardzo mylący, ponieważ z miejsca przywodzi na myśl tematykę piłkarską, podczas gdy chodzi o osobę przyglądającą się rozgrywce… brydżowej – ukazała się w 1978 roku, ale napisana została dwa lata wcześniej podczas pobytu pisarza w Sopocie. Może był wtedy na urlopie, a może korzystał z dobrodziejstw jakiegoś stypendium. W każdym razie czas spędzony nad morzem postanowił poświęcić także pracy, tworząc wprawdzie nie swój najlepszy, ale najprawdopodobniej najbardziej klasyczny kryminał. Jak rozumieć w tym przypadku przymiotnik „klasyczny”? Najdosłowniej: czerpiący z dorobku mistrzów gatunku, a nade wszystko z Agathy Christie.
W czasie kiedy Edigey pisał tę powieść, tydzień pracy trwał jeszcze sześć dni. Dlatego Polacy na wszelkiego rodzaju spotkania towarzyskie umawiają się tutaj w sobotnie wieczory. Organizatorami tego konkretnego, które przynosi zgon jednego z gości, są wybitny chemik, wymieniany nawet wśród kandydatów do nagrody Nobla, profesor Zygmunt Wojciechowski oraz jego małżonka, a niegdyś studentka, Elżbieta. W ich willi zbiera się nadzwyczajne towarzystwo: adwokat Leonard Poturycki z małżonką Janiną, kardiolog Witold Jasieńczak z żoną Krystyną, dawny ulubiony uczeń gospodarza docent Stanisław Lechnowicz z narzeczoną aktorką Mariolą Boweri (która naprawdę nazywa się dużo banalniej… Maria Skowronek) oraz dwaj naukowcy spoza Warszawy – profesor Politechniki Śląskiej Andrzej Badowicz i przybysz z dalekiego Londynu, profesor Henryk Lepato, który do wojny mieszkał w Warszawie i nazywał się Lepatowicz. Został jednak z powodu swej działalności w „Szarych Szeregach” aresztowany przez Niemców, wywieziony do obozu na terenie III Rzeszy, gdzie wyzwolili go Amerykanie. Zamiast wrócić do kraju, postanowił pozostać na emigracji.
Do Warszawy Lepato przybył na gościnne wykłady dla polskich studentów; jest to jego pierwszy pobyt w kraju od wojny. Jako że już wcześniej poznał podczas zagranicznej konferencji profesora Wojciechowskiego, słynny polski uczony został poproszony o zaopiekowanie się dostojnym gościem. Dla niego właśnie zorganizował brydża, na którego zaprosił swoich dobrych znajomych i przyjaciół. Nie przewidując oczywiście, że w czasie gry wydarzy się tragedia. Po kłótni z mecenasem Poturyckim, wypiwszy kieliszek koniaku – pada bowiem martwy docent Lechnowicz. Doktor Jasieńczak początkowo stwierdza, że przyczyną śmierci jest zawał serca (w końcu to znany stołeczny kardiolog!) i tak też oznajmia wezwanemu do willi Wojciechowskich lekarzowi pogotowia. Próbuje nawet wywrzeć na niego presję, by zabrał trupa ze sobą, stwierdzając zgon w drodze do szpitala. Młody medyk jest jednak służbistą i odmawia, informując jednocześnie zebranych, że trzeba wezwać milicję. Wtedy mecenas Poturycki decyduje się, żeby poinformować swego przyjaciela, czyli pułkownika Niemirocha, a ten desygnuje do rozeznania się na miejscu porucznika Mierzejewskiego.
Sekcja zwłok wykazuje, że Lechnowicz zmarł po wypiciu koniaku zatrutego dużą dawką cyjanku potasu. Nie ma więc wątpliwości, że został zamordowany i że sprawcę zbrodni należy poszukiwać wśród gości zaproszonych przez Wojciechowskich. Młodemu porucznikowi trudno uwierzyć w to, by ktoś z tak znanych i szanowanych ludzi mógł dopuścić się morderstwa. Ale fakty pozostają nieubłagane. Po pierwszej rozmowie z dziewiątką podejrzanych wątpliwości nie ma też pułkownik Niemiroch; stary milicyjny wyga szybko dochodzi do wniosku, że wszyscy zebrani kłamią. Że każdy coś ukrywa i z jakiegoś powodu nie chce przyznać się do prawdy. Z czasem oczywiście wszystko zostaje wyjawione, ale to zabierze jednak kilkanaście dni i będzie związane z niemal niekończącymi się przesłuchaniami.
Czytając „Nagłą śmierć kibica”, można odnieść wrażenie, że tekst ten idealnie nadawałby się na przedstawienie Teatru Sensacji „Kobra”: fabuła jest bowiem wyjątkowo statyczna, a za tło mogłyby posłużyć w zasadzie trzy wnętrza grające rolę salonu w willi profesora Wojciechowskiego oraz gabinetów pułkownika Niemirocha i porucznika Mierzejewskiego. W dwóch ostatnich odbywałyby się przesłuchania, w tym pierwszym – scena otwierająca (śmierć Lechnowicza) i zamykająca przedstawienie (wyjaśnienie całej sprawy podczas wizji lokalnej). W przeciwieństwie do wielu innych powieści Edigeya, w których pojawia się Niemiroch, w tej dzieje się tak naprawdę niewiele. Kolejne rozdziały odpowiadają przesłuchaniom kolejnych świadków. Rozmówiwszy się ze wszystkimi, ułożywszy poszczególne elementy układanki we właściwe miejsca – pułkownik jest przekonany, że poznał prawdę. Trzeba jeszcze tylko „przećwiczyć” wszystko na miejscu zdarzenia i… można zatrzymać przestępcę. Wszystko jest tu logiczne i nawet ciekawe. Szkoda jedynie, że tak do bólu nieruchawe.
