Po dwóch opowiadaniach opublikowanych przez Juliana Woźniaka w latach 1957-1958 na łamach „Nowin Rzeszowskich” przyszła wreszcie pora na dłuższy tekst (można go nawet zakwalifikować jako mikropowieść). „Akcja «Małgosia» na tle poprzedników wypada znacznie ciekawiej, w efekcie można żałować, że po jej premierze autor nie kontynuował obiecująco rozkręcającej się kariery twórcy „powieści milicyjnych”.
PRL w kryminale: Rachunek, za który trzeba słono zapłacić
[Julian Woźniak „Akcja „Małgosia”” - recenzja]
Po dwóch opowiadaniach opublikowanych przez Juliana Woźniaka w latach 1957-1958 na łamach „Nowin Rzeszowskich” przyszła wreszcie pora na dłuższy tekst (można go nawet zakwalifikować jako mikropowieść). „Akcja «Małgosia» na tle poprzedników wypada znacznie ciekawiej, w efekcie można żałować, że po jej premierze autor nie kontynuował obiecująco rozkręcającej się kariery twórcy „powieści milicyjnych”.
Julian Woźniak
‹Akcja „Małgosia”›
Wiemy już, ponieważ było o tym przed tygodniem, że przygoda rzeszowianina z wyboru (bo urodzonego jednak w Mielcu) Juliana Woźniaka (1930-2003) z „powieścią milicyjną” była krótka i niezbyt intensywna. Wynikało to głównie z tego, że na co dzień realizował się na zupełnie innych polach – jako dziennikarz prasowy, radiowy i telewizyjny. Zresztą to właśnie dzięki etatowi w „Nowinach Rzeszowskich” – dzienniku należącym do Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej – zadebiutował jako beletrysta. Pomiędzy 1957 a 1959 rokiem, a więc już po Październiku 1956, opublikował na ich łamach dwa opowiadania i jedną krótką powieść. Były to: „
Na tropie zbrodni” (1957), „
Strzały w mrokach nocy…” (1958) oraz „Akcja «Małgosia»” (1959), która – jeśli chodzi o motyw przewodni – wykazuje wiele podobieństw z „
Porwano dziecko” (1959) Jacka Wołowskiego.
Pytanie zasadnicze w tej sytuacji brzmi: który tekst ukazał się wcześniej? Czy istnieje taka możliwość, że Woźniak napisał „Akcję…” pod wpływem broszury Wołowskiego (na odwrót raczej nie), czy też stało się to niezależnie od niej? I tak jednak jest to sprawa drugorzędna. Dla współczesnych wielbicieli „powieści milicyjnych” najistotniejszy jest fakt, że ten tekst wypada ciekawiej od poprzedzających go opowiadań. W efekcie można nawet żałować, że po jego publikacji Woźniak na trzy dekady porzucił tematykę kryminalną (powrócił do niej dopiero w wydanej w 1989 roku powieści „Żółty łabędź”). Gdyby konsekwentnie opisywał dla „Nowin Rzeszowskich” kolejne – oparte na faktach – historie z terenu Podkarpacia, miałby szanse doszlifować styl i wyrosnąć może nie od razu na mistrza gatunku, ale na pewno solidnego rzemieślnika pokroju
Zygmunta Sztaby bądź
Tadeusza Żołnierowicza.
Główną postacią, a przynajmniej tą, od której zaczyna się cała intryga, jest rzeszowski lekarz-ginekolog Michał Oleksik. Jako dobrej klasy specjalista cieszy się uznaniem pacjentek i prestiżem środowiska, co przekłada się oczywiście na jego dochody. Zwłaszcza że oprócz pracy w przychodni wojewódzkiego wydziału zdrowia prowadzi też praktykę prywatną. Stać go na samochód, gosposię i niepracującą dużo młodszą żonę, która na dodatek bardzo lubi się stroić i uwodzić. Oleksik ma też córeczkę, ośmioletnią Małgosię, uczennicę drugiej klasy podstawówki, która jest jego „oczkiem w głowie”. Dla niej jednej byłby w stanie zrobić – w dosłownym znaczeniu tego słowa – wszystko. Dlatego, kiedy pewnego dnia dziewczynka nie wraca po lekcjach ze szkoły, a niebawem okazuje się, że ją porwano – nawet przez chwilę nie przychodzi mu do głowy myśl, że mógłby nie spełnić żądań porywaczy i tym samym zaryzykować jej zdrowiem bądź życiem. A żądania, jakie poznaje dopiero następnego dnia po uprowadzeniu Małgosi, są wygórowane: ma zakaz informowania milicji (co w takim przypadku jest normą), ale przede wszystkim – ma zapłacić gigantyczny (nawet jak na niego) okup: pół miliona złotych.
Kidnaperzy są przebiegli: żądają bowiem od doktora Oleksika, aby zgromadzone pieniądze miał cały czas przy sobie. Co oznacza, że w każdej chwili – w pracy, w domu, na ulicy – może zgłosić się do niego wysłannik porywaczy i zażądać okupu. Takie podejście do sprawy – z ich punktu widzenia – zminimalizuje możliwość zastawienia pułapki, jeśli nawet nie przez Milicję Obywatelską, to choćby przez samego zdesperowanego ojca. Przestępcy nie każą zresztą na siebie długo czekać. Ich wspólniczka zgłasza się do Oleksika w przychodni, wcześniej rejestrując się jako pacjentka. Zabiera ze sobą pieniądze i znika. Teraz doktorowi przyjdzie już tylko czekać cierpliwie na powrót córeczki do domu, co – zgodnie z zapewnieniami – ma nastąpić następnego dnia. Jakież zatem jest zdziwienie lekarza, kiedy parę godzin później, gdy opuszcza pracę, by wrócić do domu, zatrzymuje go nieznany mężczyzna i oznajmia, że… przyszedł po okup za Małgosię. Na potwierdzenie swoich słów pokazuje zdjęcie dziewczynki przetrzymywanej przez bandytów w jakimś zamkniętym pomieszczeniu. Nie ma więc wątpliwości, że to właśnie ten człowiek jest właściwym łącznikiem.
A jeśli tak, to kim była kobieta, która rejestrując się w przychodzi przedstawiła się jako Janina Bielewicz? Gdy Oleksik wyjaśnia wspólnikowi porywaczy, dlaczego nie ma przy sobie gotówki, ten jest równie zdziwiony co doktor. Nie mając instrukcji, jak postąpić w tej sytuacji, daje lekarzowi czterdzieści osiem godzin na zebranie kolejnych pięciuset tysięcy, po czym znika. Ojciec Małgosi z trudem zebrał pierwsze pół miliona (musiał się nawet zapożyczyć), skąd więc ma wziąć drugie tyle? Na szczęście tragedia, jaka go spotkała, szybko dociera do rzeszowskiej komendy MO i milicjanci sami – jeszcze bez formalnego zgłoszenia sprawy przez rodzica – zaczynają badać sprawę. Na czele grupy dochodzeniowej staje porucznik Władysław Kralisz, który dostaje od swego szefa do dyspozycji kilku funkcjonariuszy. Sam natomiast rusza do Katowic. Dlaczego tam? Otóż, jak się okazuje, mężczyzna, który zgłosił się do Oleksika po pieniądze zgubił rachunek wystawiony w jednym z katowickich lokali nocnych.
To dopiero jedna krucha nitka, ale kto wie – może po niej uda się milicjantom dotrzeć do kłębka. W każdym razie Julian Woźniak całkiem sprawnie rekonstruuje przebieg śledztwa, kolejne kroki podejmowane przez MO, które ostatecznie prowadzą do wyjaśnienia sprawy. Przy okazji czytelnik zyskuje wgląd w procedury dochodzeniowe, które zapewne w wielu aspektach nie zmieniły się do dzisiaj. Pod tym względem autorowi z Rzeszowa jest blisko do wspomnianego już wcześniej
Jacka Wołowskiego, który w tej dziedzinie był prawdziwym mistrzem. Co jeszcze łączyło obu panów? Fakt, że ich teksty (w przypadku Wołowskiego większość) ukazywały się w prasie. Obaj musieli też mieć niezłe kontakty z komendami wojewódzkimi MO, które przekazywały im materiały z prowadzonych spraw (zapewne już po ich zakończeniu). W przypadku Woźniaka w oczy rzuca się również to, że o ile w debiutanckich opowiadaniach więcej było jeszcze zacięcia dziennikarsko-reporterskiego, o tyle w „Akcji «Małgosia»” dominuje już pisarz-beletrysta.
