PRL w kryminale: Na cmentarzu najradośniej jest nad ranem [Zygmunt Zeydler-Zborowski „Śmierć grabarza” - recenzja]Esensja.pl Esensja.pl W 1980 roku Zygmunt Zeydler-Zborowski opublikował swoją ostatnią mikropowieść w poczytnej serii „Ewa wzywa 07…” (choć przetrwała ona jeszcze dziewięć lat, a w tym czasie zdążyło się ukazać kolejnych trzydzieści broszur). Podobnie jak niemal wszystkie wcześniejsze, także „Śmierć grabarza” nie należała, niestety, do szczytowych osiągnięć pisarza.
PRL w kryminale: Na cmentarzu najradośniej jest nad ranem [Zygmunt Zeydler-Zborowski „Śmierć grabarza” - recenzja]W 1980 roku Zygmunt Zeydler-Zborowski opublikował swoją ostatnią mikropowieść w poczytnej serii „Ewa wzywa 07…” (choć przetrwała ona jeszcze dziewięć lat, a w tym czasie zdążyło się ukazać kolejnych trzydzieści broszur). Podobnie jak niemal wszystkie wcześniejsze, także „Śmierć grabarza” nie należała, niestety, do szczytowych osiągnięć pisarza.
Zygmunt Zeydler-Zborowski ‹Śmierć grabarza›Podsumujmy: w serii Iskier „Ewa wzywa 07…” Zygmunt Zeydler-Zborowski opublikował w sumie w latach 1969-1980 jedenaście mikropowieści. Nie wszystkie z nich były tekstami premierowymi; niektóre ukazywały się już wcześniej – nierzadko pod innymi tytułami – w formie tak zwanych „gazetowców”. Były to – w kolejności chronologicznej – następujące tytuły: „ Złoty centaur” (1969), „ Prawda rodzi nienawiść” (1971), „ Czwartek, godzina 22” (1972), „ Dziewczyna w męskiej koszulce” (1973), „ Dżem z czarnych porzeczek” (1974), „ Kukułka bez zegara” (1975), „ Kardynalny błąd” (1976), „ Dwie lewe nogi” (1976), „ Eliza nie zgadza się na rozwód” (1977), „ Major Downar zastawia pułapkę” (1978) oraz „Śmierć grabarza” (1980), którą warszawski prozaik pożegnał się z niezwykle popularnym cyklem. Jak popularnym, niech świadczy fakt, że ostatni z zeszytów Zeydlera-Zborowskiego miał – astronomiczny jak na dzisiejsze warunki – nakład 150 tysięcy egzemplarzy. Nakład wszystkich jedenastu musiał zatem przekroczyć milion! A jednak więcej razy nazwisko pisarza nie pojawiło się już na okładce „Ewy…”. Dlaczego? Zapewne w jakimś stopniu miało to związek z wiekiem autora (który, pamiętajmy, urodził się w 1911 roku) i zmniejszoną jego aktywnością literacką w latach 80. ubiegłego wieku. Ciekawostką pozostaje fakt, że począwszy od swego debiutu w gronie twórców „powieści milicyjnych”, czyli od premiery „ Czarnego mercedesa”, co miało miejsce w 1958 roku, Zeydler-Zborowski skutecznie unikał wplątywania w fabuły swoich dzieł księży i Kościoła. Dopiero w „Śmierci grabarza”, a więc w zasadzie u schyłku swej drogi literackiej, podjął wątek religijny. Jakie mogły być tego przyczyny? Biorąc pod uwagę, że wydawanie „powieści milicyjnych” znajdowało się pod szczególnym nadzorem peerelowskiej cenzury, trudno sobie wyobrazić, że pojawia się w nich pozytywna postać kapłana. A złego, co z kolei mogłoby przypaść urzędnikom z ulicy Mysiej i funkcjonariuszom z Komendy Głównej MO do gustu, widocznie przedstawiać nie chciał. Czy zatem w „Śmierci…” zrobił wyjątek? I tak, i nie. Owszem, pojawia się tutaj – jako główny bohater – zakonnik, który zrzucił habit dla kobiety, ale zostało to przedstawione w taki sposób, że czytelnik – nawet ortodoksyjnie katolicki – prawdopodobnie nie będzie z tego powodu czuł oburzenia ani dyskomfortu moralnego. Tym bardziej że za ten mniej lub bardziej rozważny krok przychodzi „odszczepieńcowi” zapłacić wysoką cenę. Zaczyna się ta mikropowieść od potężnego tąpnięcia. Grudniowego przedpołudnia w czasie pogrzebu zostają znalezione na cmentarzu zwłoki grabarza Walentego Kosińskiego. Wszystko wskazuje na to, że wiekowy już mężczyzna (na trzy lata przed emeryturą) popełnił samobójstwo, wieszając się. Na miejscu zdarzenia natychmiast pojawiają się dwaj funkcjonariusze Milicji Obywatelskiej – kapitan Wadzewski i porucznik Koźlak (nawet nazwiska mają takie, by nie mieć wątpliwości, że to ludzie z gminu, prawda?). Od razu przystępują do pracy, przesłuchując potencjalnych świadków i pracowników zarządu nekropolii. Niewiele jednak dowiadują się o zmarłym. A to, że zawsze trzymał się na uboczu i niechętnie rozmawiał z ludźmi. Albo że pił niewiele, co akurat w takim zawodzie nie było mile widziane przez kolegów po fachu. Jedyne konkretniejsze informacje milicjanci otrzymują od referenta z zarządu: że Kosiński miał krewnego, którego – o co sam prosił – należy powiadomić w przypadku jego śmierci, oraz że prawdopodobnie był człowiekiem posiadającym wyższe wykształcenie. Jeśli tak, to dlaczego godził się na taką niewdzięczną i nisko płatną pracę? Zadając sobie to pytanie, milicjanci udają się do mieszkania ofiary, gdzie – ku swemu olbrzymiemu zaskoczeniu – znajdują mnóstwo książek specjalistycznych z prawa, historii i teologii. Na dodatek w szafie wiszą dwa habity franciszkańskie i… siwe brody służące do charakteryzacji. Cóż, już w tym momencie jednego można być pewnym – to nie był zwyczajny człowiek, więc może i w jego śmierci kryje się jakaś trudna do zrozumienia na pierwszy rzut oka tajemnica? Nieco światła na postać Kosińskiego rzuca rozmowa z jego kuzynem, inżynierem Konstantym Garbiszewskim, bogatym architektem z Zalesia Górnego, który opowiada Wadzewskiemu i Koźlakowi o dramatycznych losach Walentego – odejściu z zakonu, chorobie i śmierci ukochanej kobiety, wreszcie o zbezczeszczeniu jej zwłok, które to wydarzenie sprawiło, że oszalały z gniewu Kosiński postanowił zostać grabarzem i wydać prawdziwą wojnę okradającym groby „hienom cmentarnym”. Całkiem prawdopodobne wydaje się więc milicjantom, że to właśnie ci złodzieje zemścili się tak okrutnie na grabarzu. Zwłaszcza że kilku z nich trafiło niegdyś z jego powodu za kratki. Jak w (niemal) każdym śledztwie, tropów i potencjalnych sprawców jest jednak więcej. Im szersze kręgi zatacza śledztwo, tym liczba dziwacznych osób pojawiających się na firmamencie rośnie: z jednej strony chociażby zdewociała Emilia Grochowiecka, z drugiej filozof i teolog-amator Dominik Czebanowicz. A to i tak jeszcze nie wszyscy. Nie można bowiem zapominać ani o pięknej żonie Garbiszewskiego, ani o gronie młodych chuliganów, których związek ze sprawą wydaje się bardzo luźny, ale mimo to Wadzewski postanawia wziąć ich pod lupę. Przy okazji wychodzą też pewne podejrzenia dotyczące ofiary. Gdyby okazały się prawdą, postawiłyby Kosińskiego w zupełnie odmiennym, niż dotychczas, świetle – jako człowieka dwulicowego i kompletnie zakłamanego. Ale skoro był w stanie porzucić Boga dla kobiety, to może robił też bardziej podłe rzeczy. Logicznie Zeydler-Zborowski spina jakoś całą tę historię, lecz nie oznacza to wcale, że dzięki temu zyskuje ona na prawdopodobieństwie. O ile fajny i mocny jest początek, o tyle z każdym kolejnym rozdziałem historia ta pogrąża się w dziwacznych, jak większość pojawiających się tu postaci, konceptach. A cały wątek „amerykański” (tak! jest i taki) sprawia, że finał raczej śmieszy (i to w sposób niezamierzony), niż wstrząsa. Może to i lepiej, że kolejnych mikropowieści Zeydlera-Zborowskiego w serii „Ewa wzywa 07…” już nie wydrukowano… 
|