To już trzecie wydanie „Świątyni czarownic” – jednej z mniej znanych w Polsce mikropowieści Kira Bułyczowa. Ale też jednej z ciekawszych. Jej słaba rozpoznawalność w naszym kraju wynika zapewne z tego, że kiedy powstała – w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku – radziecka fantastyka naukowa nie cieszyła się już wielkim zainteresowaniem nad Wisłą. Jak niemal wszystko, co wtedy docierało do nas od wschodniego sąsiada…
Zobaczyć dinozaura i umrzeć!
[Kir Bułyczow „Świątynia czarownic” - recenzja]
To już trzecie wydanie „Świątyni czarownic” – jednej z mniej znanych w Polsce mikropowieści Kira Bułyczowa. Ale też jednej z ciekawszych. Jej słaba rozpoznawalność w naszym kraju wynika zapewne z tego, że kiedy powstała – w drugiej połowie lat 80. ubiegłego wieku – radziecka fantastyka naukowa nie cieszyła się już wielkim zainteresowaniem nad Wisłą. Jak niemal wszystko, co wtedy docierało do nas od wschodniego sąsiada…
Kir Bułyczow
‹Świątynia czarownic›
Pierwotnie „Świątynia czarownic” ukazała się w Związku Radzieckim w wydawanym po dziś dzień, przeznaczonym dla młodych czytelników czasopiśmie „Młodość” („Юность”) – w numerze piątym z 1987 roku. Dwa lata później jej filmowej adaptacji podjął się debiutujący w roli reżysera
Jurij Moroz. Był to już jednak okres, kiedy kinematografia radziecka znajdowała się w ogromnym kryzysie ekonomicznym; chcąc zaś wiernie przenieść na duży ekran koncept Bułyczowa – potrzebne były potężne środki finansowe (choćby dla „wyczarowania” prehistorycznych, jurajskich gadów, by o innych aspektach nie wspomnieć). Dlatego poproszono o pomoc zaprzyjaźnione czeskie studio Barrandov. Nie zdało się to jednak na wiele. Obraz Moroza był średnio udany (chociaż nie aż tak zły, aby dzisiaj o nim nie pamiętać) – i nie zmienia tego fakt, że branżowy „Ekran Radziecki” („Советский экран”) uznał go „najlepszym filmem 1990 roku”.
Do Polski ekranizacja „Świątyni czarownic” nie trafiła. Zwyczajnie nie zdążyła. Po upadku PRL-u przez kilka kolejnych lat żaden dystrybutor nie ryzykował sprowadzania radzieckich (do końca 1991 roku), a potem rosyjskich filmów. Ukazało się za to tłumaczenie tej mikropowieści, za które odpowiadał Tadeusz Gosk, specjalista od radzieckiej fantastyki naukowej. Co ciekawe, stało za nią… Wydawnictwo Prawnicze (sic!). Jakim cudem? Fatalnie radzące sobie w tamtym czasie oficyny (w większości jeszcze państwowe) starały się reperować swoje budżety, publikując od czasu do czasu książki, które miały – przynajmniej w zamyśle decydentów – potencjał komercyjny. Problem jednak był taki, że pozycje sygnowane przez tak specjalistyczne firmy rzadko kiedy trafiały do normalnego obiegu księgarskiego. W efekcie decyzja ta nie przyniosła wielkich korzyści ani samemu wydawnictwu, ani tym bardziej pisarzowi.
„Świątynia czarownic” jest drugą częścią dylogii o agencie Floty Kosmicznej Andrew Brusie; pierwszą był – napisany przez Bułyczowa w 1983 roku – „Agent FK”. Obie mikropowieści wpisują się w nurt fantastyki eksploracyjno-przygodowej, a sam główny bohater może uchodzić za dalekiego „krewnego” Maksyma Kammerera, bohatera trylogii Braci Strugackich. Po dramatycznych przeżyciach na planecie Pe-U Bruce wreszcie dochodzi do siebie i zostaje przez Centrum Galaktyczne zamustrowany na pokład statku kosmicznego „Granat”, którego głównym zadaniem jest zaopatrywanie stacji badawczych i wymiana załogi. Praca spokojna i nudna. Na tyle nudna, że dotarłszy do kolejnego świata, eksagent prosi dowódcę statku, aby pozwolił mu, choć nie należy to do jego obowiązków, udać się kutrem planetarnym na powierzchnię planety. Tym bardziej chce dostarczyć towar pracującym tam ziemskim naukowcom, że jest wśród nich stary znajomy Andrew – Konrad Żmuda (możemy się tylko domyślać, że Polak).
Planeta jest pod wieloma względami niezwykła. Do tego stopnia, że Biuro Eksploracji nazywa ją Koszew, co jest akronimem od… Koszmar Ewolucji. Wydarzyło się bowiem na niej coś niebywałego – ewolucja potoczyła się w taki sposób, że stare gatunki zwierząt nie wymierają, a obok nich wciąż pojawiają się nowe (dotyczy to również hominidów). Skutkiem tego prymitywni ludzie żyją obok… dinozaurów. Ludzkie społeczeństwo podzielone jest na hordy i prowadzi koczowniczy tryb życia. Jednym z takich plemion, mocno przetrzebionym przez wrogów, „opiekują” się Ziemianie, zapewniając im bezpieczeństwo. A przynajmniej żyją w takim przeświadczeniu. Przekonani o swojej wyższości, nie dostrzegają zagrożenia, jakie nadchodzi od strony stepu, a któremu na imię Oktin Hasz. To nadzwyczaj sprytny i agresywny wódz, którego wojownicy stopniowo podporządkowują sobie inne hordy. Jest jak Attyla i Czyngis-chan w jednym.
Andrew Bruce pojawia się w stacji badawczej akurat w dniu, w którym Oktin Hasz odwiedza Ziemian, aby porozmawiać z nimi na temat pokoju (jeden z naukowców, filolog Jean Żirblis, przyswoił sobie miejscowy język i służy za tłumacza). Białka, córka Białego Wilka, wodza hordy, którą przybysze z Terry wzięli pod opiekę, ostrzega, że gdy Oktin Hasz mówi o pokoju, to chce wojny, ale nikt nie bierze jej zdania pod rozwagę. Cena, jaką wszyscy będą musieli za to zapłacić, okazuje się straszliwa. Stacja zostaje zdobyta, obrabowana i spalona; czworo Ziemian zamordowanych, troje natomiast – w tym Andrew i Jean – uprowadzonych. Przywódca „dzikusów” wykazuje się większą przebiegłością, niż technologicznie wyprzedzający go o tysiące lat naukowcy. Inteligencja i wiedza muszą, jak to często bywa w życiu, pochylić czoła przed brutalną siłą i bezwzględnością. Wszak Attyli niewiele zabrakło, aby rzucił na kolana Cesarstwo Zachodniorzymskie, a Czyngis-chanowi udało się podbić Chiny.
Tragiczny los stacji staje się początkiem wielu perypetii i śmiertelnie niebezpiecznych przygód, jakie przeżywa Bruce. Nie są one oczywiście w literaturze science fiction (czy też science fantasy) niczym nadzwyczajnym; podobne wątki obecne są w fantastyce co najmniej od czasów cyklu marsjańskiego Edgara Rice’a Burroughsa. Ale Bułyczow nie byłby przecież sobą, gdyby skupił się tylko na przygodowym aspekcie powieści. Za tym musi kryć się coś głębszego. I – co zrozumiałe – kryje się! „Świątynia czarownic” to powieść o konsekwencjach zetknięcia się różnych cywilizacji. Poniekąd jest to w powieści wyrażone w słowach, jakie Andrew Bruce kieruje do jednego z naukowców pracujących w stacji badawczej: „Oni i my żyjemy w odmiennych światach, które nie mają żadnych punktów stycznych, a pan usiłuje narzucić im własny światopogląd i widzenie świata”. W słowach tych kryje się również przestroga; w pewnym sensie są one – podbudowanym naukowo – rozwinięciem ostrzeżeń, jakie kierowała do Ziemian, mówiąc o Oktinie Haszu, Białka. Zwłaszcza że padają już po zniszczeniu stacji.
Choć pod wieloma względami Terra i Koszew są identyczne (taki sam skład atmosfery, grawitacja, pory roku, fauna i flora), żyjący na nich ludzie zostali ukształtowani w zupełnie inny sposób. Przykładanie ziemskich miar do wydarzeń dziejących się na Koszmarze Ewolucji nie może doprowadzić do niczego pozytywnego. Tym bardziej że planeta kryje znacznie więcej tajemnic, niż się Ziemianom wydaje. Wraz z rozwojem wydarzeń Andrew zadaje sobie coraz więcej pytań, na które – do pewnego momentu – nie znajduje dobrych odpowiedzi. Choć jest człowiekiem z dalekiej przyszłości (w kontekście zaawansowania cywilizacyjnego), posiadającym ogromną wiedzę i doświadczenie – w tym świecie nie znaczy to niemal nic. Pozbawiony blastera i pola siłowego, nie ma większych szans, aby obronić się przed wojownikami wrogiej hordy. Niełatwo mu się do tego przyznać przed samym sobą, ale jego życie zależy przede wszystkim od odwagi i sprytu „dzikuski” Białki. Która notabene okazuje się jedną z najciekawszych kobiecych postaci wykreowanych przez Bułyczowa.
Pozostaje jeszcze kwestia tytułowej „świątyni”. I – o nich także nie możemy zapomnieć – „czarownic”. Czym jest to tajemnicze i złowrogie miejsce? Kim są istoty, wobec których respekt czuje nawet Oktin Hasz? I to zostaje wyjaśnione – na dodatek w sposób nadzwyczaj satysfakcjonujący. Obcy świat wykreowany przez rosyjskiego pisarza, jego zagadkowa przeszłość i budząca zdziwienie teraźniejszość – znajdują wytłumaczenie, które skłania do głębszych refleksji i stawiania sobie kolejnych pytań (nawet natury filozoficznej). I chociaż Bułyczow nie kontynuował już cyklu o agencie Floty Kosmicznej (a szkoda!), lata później jego drogą podążył Siergiej Łukjanienko, który w wielu ze swoich powieści pod płaszczykiem przygodowej science fiction snuł rozważania na temat naszej przyszłości i konsekwencji kontaktu z obcymi cywilizacjami, do którego nie jesteśmy odpowiednio przygotowani. Naukowcy kierowani przez Konrada Żmudę przygotowani byli, a i tak skończyło się to dla nich fatalnie.
