„Zaginiona flota. Nieulękły” Jacka Campbella to wydany już jakiś czas temu pierwszy tom jednego z już kilkunastu cykli gwiezdnych potyczek, jakie zagościły na naszym rynku. Niestety, trudno zaliczyć go do czołówki peletonu.
Zabiedzona flota: Nielotny
[Jack Campbell „Zaginiona flota. Nieulękły” - recenzja]
„Zaginiona flota. Nieulękły” Jacka Campbella to wydany już jakiś czas temu pierwszy tom jednego z już kilkunastu cykli gwiezdnych potyczek, jakie zagościły na naszym rynku. Niestety, trudno zaliczyć go do czołówki peletonu.
Jack Campbell
‹Zaginiona flota. Nieulękły›
John G. Hemry, tworzący na ogół pod pseudonimem „Jack Campbell”, zbudował sobie w miarę rozsądne podwaliny cyklu. Jako bohatera obrał byłego dowódcę okrętu, który po utracie jednostki przehibernował stulecie w zagubionej w pustce kosmosu kapsule ratunkowej. Odnaleziony i odmrożony zostaje poinformowany, że jest obecnie ideałem gwiezdnego wojownika. Wszyscy w niego wierzą, wszyscy postępują według jego – wykoślawionych bądź wręcz zmyślonych – zaleceń, i wszyscy oczekują cudu. Bo flota Sojuszu jest teraz osaczona przez przeważające siły Syndykatu i lada moment prawdopodobnie zostanie zmieciona, co skończy się upadkiem całego imperium, pozbawionego siły zbrojnej. Bohater nie dość więc, że musi borykać się z okazywanym na każdym kroku uwielbieniem, w jego odczuciu absolutnie nieuzasadnionym, że ma problemy z dostosowaniem się do zmienionych warunków rzeczywistości, to jeszcze – w wyniku splotu okoliczności – zostaje postawiony na czele całej floty…
Początek „Nieulękłego” jest całkiem ciekawy. Akcja rozpędza się gładko i dynamicznie, bez problemu zasysając uwagę czytelnika i leciutko przyspieszając rytm serca. Ale już za pierwszym zakrętem autor rozstawia przed pędzącą lokomotywą akcji ceglany mur. Ten mur nazywa się taktyka gwiezdnego boju. Proza, jak dotąd w miarę prawidłowo się rozwijająca, choć lekko Resnickująca (uwagami na ogół wymienia się z szacunkiem, ogłasza się słuszność cudzych uwag, rozmawia się uprzedzająco grzecznie i używa bardzo logicznych argumentów, unikając przy tym najmniejszych wzburzeń emocjonalnych), skacze nagle na główkę w krainę różowych słoni, tęczowych piłek i brokatowych wampirów.
Otóż – zgodnie z podanymi regułami – najpierw wódz gwiezdnej floty komunikuje rozkaz na wirtualnej odprawie. Zaraz potem… następuje dyskusja. Tworzą się koterie. Wybuchają spory. Już w zasadzie w trakcie bitwy, bo przecież wróg nie czeka na zakończenie procedury decyzyjnej. Gdy oficerowie przypadkiem dojdą do konsensusu – co zdaje się być raczej niemożliwe w takich realiach – to na widok floty przeciwnika i tak WSZYSCY ruszają ile fabryka dała, byle tylko pierwszemu wpaść na wroga i dać mu łomot. Bez zastanowienia, bez szyku, bez sensu. To ja się zapytowywuję: JAK ONI WYTRWALI TE STO LAT WOJNY? Jakim cudem wróg nie rozniósł im przez ten czas kompletu floty i nie podbił planet, skoro ich cała taktyka to „huzia na józia” i wystarczy ustawić na trasie trochę niespodzianek, żeby spokojnie dotłuc pozostałe resztki? Cóż to za piramidalną bzdurę sobie Hemry wymyślił? Żeby było ciekawiej – wróg stosuje identyczną taktykę. Bo tak. Bo, jak rozumiem, ludzi z inteligencją powyżej progu owczarka niemieckiego wymiotło po obu stronach do szczętu w poprzednich bitwach i teraz wszyscy używają statków jak bardziej skomplikowanej wersji maczug.
Ale oczywiście nie tylko bzdurna taktyka jest problemem. Problemem jest też sam bohater. Mamy wojnę praktycznie totalną, o dominację w kosmosie, ale nasz gieroj – dowódca całej floty – drży, że podczas ostrzału orbitalnej bazy mógłby ucierpieć któryś z cywili na planecie poniżej. Mamy niebezpieczny wrogi okręt na kursie, ale smutek ogarnia bohatera, że dzielna obca załoga zaraz zginie i nikogo nie uda się uratować. Po czym okazuje się, że przez sto lat wojny w jakiś sposób zrezygnowano na przykład z brania jeńców i obecnie przejętą jednostkę szabruje się z przydatnego sprzętu, a następnie… wysadza. Z załogą w środku. Czemu więc członkowie załóg byli zszokowani, gdy wróg rozwalił udającą się na negocjacje pokojowe admiralicję? Przecież olewanie jakichkolwiek zasad to w tym świecie standard. Czy w takim razie okrętami latają wyłącznie samobójcy, którzy mustrują się na pewną, rychłą śmierć? Bo przy takiej „taktyce”, i tak różowych perspektywach w przypadku przegranej, szanse na przeżycie byle starcia są na poziomie pomijalnego błędu statystycznego. A przecież jeszcze gdzieś tam jest mowa o jakimś honorze i hipotetycznym łamaniu prawa wojennego. Jakiego, skoro proceder trwa od lat, i jest powszechnie akceptowany?
Wszystko to zaś zalewa miałka pulpa fabularna. Dialogi są krojone od sztancy, bez ikry, z silnym ugrzecznieniem i często bolesną naiwnością, a do tego popstrzone są wielkimi, szumnymi słowami, nie mającymi przełożenia na rzeczywistość. Te wszystkie „potworne”, „druzgocące”, „imponujące”, „przerażające” robią z kwestii dialogowych co najwyżej pretensjonalną bufonadę. I to ciągłe okazywanie zaufania i dziękowanie za okazanie zaufania. Wszystko zaś po to, by podkreślić, że nasz bohater – odmrożony po stuletniej hibernacji i wychowany na starych, dobrych zasadach – jest inteligentny, szlachetny i wyrozumiały, podczas gdy jego oponenci prędzej czy później wychodzą na skarlałych intelektualnie prostaków i durniów. A to nie wszystko. Jest jeszcze prymitywna psychologia postaci, śmiesznie dęte pozy i wyczuwalny absmaczek fabularnych szwów rodem z marnych powieści młodzieżowych, w których co jakiś czas trzeba wykładać mniej pojętnym czytelnikom absolutne oczywistości i rozdzielać jaskrawą granicą tych „dobrych” od „złych”.
„Nieulękłego” traktuję więc jako swój pierwszy, i zarazem ostatni kontakt z prozą Campbella. Nie widzę sensu czytania kolejnych tomów – już jedenastu po polsku!
1) – skoro autor niezbyt poważnie traktuje czytelnika, serwując mu space operę na poziomie schyłkowego Resnicka, szorującego po literackim dnie serią „Starship”. Jeśli jednak ktoś poszukuje bardzo, ale to bardzo niewymagającej, szybko się czytającej militarystycznej rąbanki kosmicznej, i nie przeszkadza mu wdepnięcie w przeżutą do cna gumę, która na kolejnych kilka tysięcy stron przylepi mu się do czytelniczego buta, to proszę bardzo – droga wolna. W końcu z jakiejś przyczyny Fabryka Słów ciągle wydaje Campbella, a spora liczba czytelników nieustannie komplementuje nowe odsłony dramatu…

1) Oprócz sześciu części „Zaginionej floty” w skład cyklu wchodzi jeszcze odpryskowy pięcioksiąg „Przestrzeń zewnętrzna”, którego ostatnia część wyszła po polsku dosłownie dwa miesiące temu. Naturalnie Hemry/Campbell nie spoczął na laurach i do ewentualnego przetłumaczenia został jeszcze czterotomowy cykl „The Lost Stars”, rozgrywający się w przestrzeni Syndykatu, oraz trzytomowy, prequelowy „The Genesis Fleet”.
Ostatnio wpadła mi w ręce recenzowana książka. Mam na jej temat odmienne zdanie. Bardzo spodobała mi się jej forma. Skupia się głównie na sprawach wojskowych w połączeniu z wątkami politycznymi. Oprócz walki z wrogiem pojawiają się wątki związane z wzajemnymi animozjami pomiędzy dowódcami poszczególnych grup floty i intrygami. Mega ciekawe opisy bitew, obszerna analiza taktyki i całego procesu decyzyjnego na etapie planowania bitywy a także wymuszone zmiany strategii w trakcie trwania bitywy, dodatkowo analiza pobitewna. Wszystko jest spójne. Naprawdę ciekawe, jednak dla osób lubiących ten tym lektury. Mam wrażenie, że autorowi powyższej recenzji najbardziej przeszkadza fakt, że główny bohater wyznaje stare i już mocno zapomniane zasady stawiające na pierwszym miejscu odwagę, poświęwcenie i honor. Wbrew przyjętym zasadom nie morduje jeńców, a obliczu niemal pewnej zagłady oddaje się modlitwie (wyimaginowa religia polegającej na kulcie przodków), zamiast ćpać i uczestniczyć w orgiach co chyba jest wielkim problemem dla autora powyższej recenzji. Reasumując jest to bajeczka, jednak bardzo ciekawie napisana, pozwalająca się oderwać od rzeczywistości, jednak skłaniająca do refleksji. Zdecydowanie polecam i zabieram się do kontynuacji czytania całej serii.