Choć kolejne tomy „Malazańskiej Księgi Poległych” prezentowały bardzo różną jakość, tego samego nie da się powiedzieć o „Kuźni Ciemności”. W pierwszym tomie prequelowej trylogii Steven Erikson wykorzystał swój pisarski talent do maksimum.
Nie ma izolowanych opowieści
[Steven Erikson „Kuźnia ciemności” - recenzja]
Choć kolejne tomy „Malazańskiej Księgi Poległych” prezentowały bardzo różną jakość, tego samego nie da się powiedzieć o „Kuźni Ciemności”. W pierwszym tomie prequelowej trylogii Steven Erikson wykorzystał swój pisarski talent do maksimum.
Steven Erikson
‹Kuźnia ciemności›
„Kuźnia Ciemności” stanowi pierwszy tom „Trylogii Kharkanas”, będącej prequelem do „Malazańskiej Księgi Poległych”. Drugi tom („Fall of Light”) ujrzał światło dzienne w 2016 roku, ale jak dotąd nie słychać nic o jego polskiej wersji. Podobnie jak w sztandarowym cyklu tego autora, należy się spodziewać epickiej skali wydarzeń, filozofujących bohaterów o nie do końca jasnej przeszłości, wielowątkowej, rozpisanej na wiele głosów historii oraz bezlitosnego świata, który nie oszczędza nikogo.
Tak jak „Malazańska” była opowieścią o ludziach, tak „Kuźnia” (i, jak podejrzewam, cała trylogia) stanowi opowieść o Tiste Andii, dzieciach Matki Ciemności, którzy w głównej sadze odgrywali rolę potężnych, ale nie do końca zrozumiałych bohaterów, kierujących się swoimi własnymi, długofalowymi celami. Wystarczy wspomnieć chociażby Anomandera Rake’a, władcę Odprysku Księżyca, z „Ogrodów księżyca” [link]. Który, podobnie jak wiele innych postaci odgrywających ważne role w głównej sadze, pojawia się także tutaj – choć nie jako potężny, pałający zemstą wojownik, ale jako nieprzenikniony Syn Ciemności i troskliwy brat Andarisa.
Tak naprawdę bowiem cała historia zaczyna się niemalże idyllicznie i sztampowo. Syn Lorda Draconusa przygotowuje się do wyprawy ze swoim ojcem, podczas gdy w innym miejscu trwają prace nad ukończeniem domu dla mającego się żenić Andarisa. Jednak szybko przekonujemy się, że pozory normalnego życia zostaną wkrótce zaburzone przez historyczne wydarzenia, którym kraina Kurald Galain (jeszcze niebędąca jedną z przesiąkniętych magią grot) będzie musiała stawić czoła. Co więcej, Erikson dokonuje w „Kuźni Ciemności” pewnej, nazwijmy to, demitologizacji Tiste Andii, których społeczeństwo niewiele różni się od ludzkiego, z uwzględnieniem głębokich podziałów społecznych i ideologicznych. Bo choć wszystkie wojny zakończyły się zwycięstwem Tiste, a ich kraina może cieszyć się wreszcie okresem względnego pokoju i dobrobytu, nie oznacza to wcale, że jest jedną wielką idyllą.
Początkowo trudno dostrzec, w jakim kierunku zmierza cała historia, szczególnie z uwagi nie tylko na rozmaitość wątków, ale też perspektyw. Sama wyprawa Draconusa i jego syna przedstawiona została z punktu widzenia trzech bohaterów. Nieco inaczej, co nie znaczy prościej, jest z fragmentami poświęconymi odkryciom dokonanym przez żołnierzy patrolujących Połyskliwy Los, odległy, niegościnny obszar otaczający wielkie morze płynnej rtęci (czy aby na pewno rtęci – tego nie wiadomo, ale z opisów właśnie tak się prezentuje) czy tym rozdziałom, w których mamy do czynienia z postaciami wyjątkowo epizodycznymi.
Być może nie dostrzegałem tego wcześniej, ale siła stylu i historii opowiadanej przez Eriksona opiera się nie tylko na składaniu wszystkich wątków w jedną epicką całość, ale – co równie ważne – także na umiejętności kreślenia znakomitych, drobnych epizodów i historii bohaterów. Nie muszą być oni kimś istotnym dla fabuły (jak młody koniuszy, przyjaciel zabaw Orfantala), by dostać swoich kilka stron. I to w zupełności wystarcza, by poznać świat z zupełnie innej perspektywy. Oczywiście takie epizody dowodzą bardzo wyraźnie, że w świecie przedstawionym nie istnieje żadna nadrzędna sprawiedliwość i wszystko jest dziełem jeśli nie przypadku, to na pewno ludzi (w tym wypadku Tiste). W „Kuźni” jest to jeszcze bardziej wyraźne niż w „Malazańskiej…”, brakuje bowiem bogów i potęg, które wpływałyby na losy śmiertelników. No dobrze, nie jest to w pełni prawdą: mamy przecież Matkę Ciemność, mamy jej Małżonka, Lorda Draconusa, mamy też tajemniczych, trzymających się na uboczu Azathanai oraz Jaghutów. Jednak czasy opisywane w tej powieści są bardzo wyraźnie okresem, zanim wszystkie potęgi znane nam z kart głównej sagi powstały i ustanowiły swoją władzę nad konkretnymi dziedzinami. Może z wyjątkiem K’rula i Maela, ale oni pojawiają się na zupełnym marginesie głównej historii. Kurlad Galain nie jest jeszcze grotą, słowa-klucze takie jak Pożoga, Denul czy Kaptur nie niosą ze sobą całego bagażu znaczeń, a podział Tiste na trzy plemiona jest jedną z tych rzeczy, które dopiero będą miały miejsce.
Będąc opowieścią o tym, jak magia wkroczyła do z grubsza pozbawionego jej świata, „Kuźnia Ciemności” jest również historią o wojnie domowej, do której stopniowo, acz nieubłaganie prowadzą działania (lub też ich brak) bohaterów. Wyprawa Draconusa postrzegana jest jako słabość i stanowi jeden z powodów, dla których jego przeciwnicy podejmują aktywne działania na rzecz wyniesienia na tron Vatha Urusandera. Jako dowódca zwycięskiego Legionu Urusandera z czasów poprzedniej wojny, jest on wielbiony przez wszystkich żołnierzy służących niegdyś pod jego rozkazami. I to właśnie szeregowi żołnierze oraz pomniejsi dowódcy, rozczarowani swoim losem, doprowadzają do wybuchu wojny, której później ich dowódca nie jest w stanie powstrzymać – z braku chęci lub po prostu ze względu na niedostatki charakteru.
I choć faktycznie, jak czytamy we wstępie, „nie ma izolowanych opowieści” i wiele wydarzeń, o których czytamy na kartach „Kuźni Ciemności” będzie przez długi czas wywierać wpływ na świat przedstawiony, to jednak udało się Eriksonowi o wiele bardziej niż w „Malazańskiej Księdze Poległych” stworzyć jeśli nie izolowaną, to stosunkowo niezależną historię. Wiele pomaga fakt, że rozgrywa się ona niemalże u samych początków czasu i wydarzenia, które rozegrały się wcześniej są stosunkowo nieliczne. To sporo ułatwia, nawet czytelnikowi dobrze zaznajomionemu z głównym cyklem autora. Dodatkowo właśnie ta „niezależność” i wolność od powiązań sprawia, że o wiele bardziej można docenić kunszt autora, jego zdolność do łączenia ze sobą różnych wątków oraz prezentowania świata z różnych, niejednokrotnie bardzo odmiennych, perspektyw. Pokusiłbym się nawet o stwierdzenie, że można swobodnie sięgnąć po „Kuźnię” bez wcześniejszej znajomości twórczości Eriksona. Natomiast czytelnicy zaprawieni w bojach z „Malazańską Księgą Poległych” również nie odejdą rozczarowani. Chyba że polityką wydawniczą Maga, ale to już osobny temat.
