Czwarta z sześciu mikropowieści Jerzego Edigeya wydanych w cyklu „Ewa wzywa 07…” jest jedną z najsłabszych. Fabularnie i stylistycznie. Co może dziwić tym bardziej, że autor opisał w niej rzeczywiste wydarzenia, które wydawały się wręcz doskonałym materiałem wyjściowym. Niestety, pisarz ewidentnie zarżnął temat, czyniąc z „Tajemnicy starego kościółka” nadzwyczaj ciężkostrawne danie.
PRL w kryminale: „Dzień codzienny” mieszkańców Wrocławia
[Jerzy Edigey „Tajemnica starego kościółka” - recenzja]
Czwarta z sześciu mikropowieści Jerzego Edigeya wydanych w cyklu „Ewa wzywa 07…” jest jedną z najsłabszych. Fabularnie i stylistycznie. Co może dziwić tym bardziej, że autor opisał w niej rzeczywiste wydarzenia, które wydawały się wręcz doskonałym materiałem wyjściowym. Niestety, pisarz ewidentnie zarżnął temat, czyniąc z „Tajemnicy starego kościółka” nadzwyczaj ciężkostrawne danie.
Jerzy Edigey
‹Tajemnica starego kościółka›
Wydany w 1969 roku „
Szkielet bez palców” – pierwsza pozycja Jerzego Edigeya (1913-1983) w poczytnej serii „Ewa wzywa 07…” – nie był arcydziełem, ale czytało się go z zainteresowaniem. Przedstawiona w nim intryga była odpowiednio skomplikowana i zajmująca, a sposób, w jaki opisał ją autor – atrakcyjny. Niestety, nie da się tego samego powiedzieć o opublikowanej w tym samym cyklu siedem lat później „Tajemnicy starego kościółka”, która pod każdym względem ustępowała wspomnianemu „Szkieletowi…”. A wydawałoby się, że z czasem tworzenie ciekawych fabuł powinno przychodzić pisarzowi z większą łatwością. „Tajemnica…” sprawia jednak wrażenie co najwyżej reporterskiego szkicu pisanego na kolanie przez kompletnie pozbawionego polotu studenta dziennikarstwa. A przecież Edigey wcale nie musiał się specjalnie wysilać. Rzecz całą miał bowiem podaną praktycznie „na talerzu”. O wydarzeniach tych pisali już wcześniej żurnaliści; poza tym autor mógł też zapewne skorzystać z oficjalnych dokumentów sądowych.
I wszystko… zaprzepaścił!
Dziewięćdziesiąty pierwszy zeszyt serii „Ewa wzywa 07…” opowiada o zdarzeniach, jakie rozegrały się we Wrocławiu w drugiej połowie lat 50. ubiegłego wieku. Dokonano wtedy w odstępie niespełna roku dwóch zuchwałych włamań do Muzeum Śląskiego (obecnego Muzeum Narodowego). Po pierwszym, odkrytym 29 maja 1956 roku, stwierdzono brak, jak twierdzi Edigey, dwudziestu siedmiu (w rzeczywistości prawie czterdziestu) przedmiotów wyeksponowanych w sali ze zbiorami sztuki złotniczej; w czasie drugiego, do którego doszło w nocy z 3 na 4 marca 1957 roku, nieznani sprawcy zabrali trzynaście niezwykle cennych płócien (były wśród nich obrazy Jana Matejki, Aleksandra Gierymskiego i Juliusza Kossaka). Sprawę – a w zasadzie dwie sprawy, ponieważ, jak się okazało, poza obrabowanym miejscem nie miały one ze sobą nic wspólnego – wyjaśniono parę lat później, a odpowiedzi na nurtujące stróżów prawa pytania okazały się dla nich nadzwyczaj zaskakujące.
We wstępie do „Tajemnicy starego kościółka” Jerzy Edigey posłużył się dokładnie tym samym patentem, jaki kilka lat wcześniej z powodzeniem wykorzystał już w „
Szkielecie…”. Nie był on zresztą wcale jego patentem: w połowie lat 50. w identyczny sposób zawiązywał fabułę swoich kryminałów Andrzej Piwowarczyk (vide „
Stary zegar”, „
Królewna?!” oraz „
Maszkary”). Jest 1974 roku. Po kilku latach przerwy odwiedza Wrocław warszawski dziennikarz – alter ego pisarza – i umawia się na spotkanie z niegdyś majorem, teraz już pułkownikiem Adamem Krzyżewskim, swoim starym znajomym z Komendy Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej. Ma nadzieję, że stary milicyjny wiarus opowie mu jakąś ciekawą historię, którą ten po powrocie do stolicy cudownie przeobrazi w poczytny reportaż.
Ale rozmowa, przynajmniej z początku, nie klei się. Krzyżewski jest mocno poirytowany i wygłasza długą perorę na temat braku fachowości i odrealnienia rodzimych powieści milicyjnych. Można podejrzewać, że w usta pułkownika MO Edigey włożył krytyczne uwagi, jakie często sam słyszał pod swoim adresem. Błędem byłoby jednak podejrzewać, by autor książek dokonywał w ten sposób swoistego Katharsis; przeciwnie, tak manipuluje intencjami, by ostatecznie wyszło na jego. Przy okazji każe również dziennikarzowi stanąć w obronie atakowanych przez Krzyżewskiego dziennikarzy – i te fragmenty są już prawdziwym majstersztykiem propagandowego samouwielbienia. Cytuję: „Polskie kryminały cieszą się opinią jednych z lepszych w Europie. Są masowo tłumaczone i wydawane w ZSRR, w Czechosłowacji, na Węgrzech, w NRD, a nawet w takich państwach jak Szwecja czy Włochy. I wszędzie mają duże powodzenie”. Na podstawie czego autor wysnuł takie wnioski – nie wiadomo. Co z kolei miało być największą siłą „powieści milicyjnych”? „Akcja toczy się zazwyczaj wokół autentycznych wydarzeń. (…) Realia (…) są zawsze zgodne z rzeczywistością dnia codziennego. Przyszły historyk, który za paręset lat będzie pisał książkę o życiu Wrocławia w drugiej połowie dwudziestego wieku, właśnie w tak wyszydzanych kryminałach znajdzie najwięcej autentycznych informacji o tym, jak naprawdę to życie wyglądało. A na próżno będzie ich szukał w naszej powieści współczesnej”.
Cudowne, prawda?
Pomijając nawet szkolny styl Edigeya, jego przekonanie o wartości własnych dzieł jest porażające. Krzyżewski zresztą tego wyznania nie podważa. Przeszkadza mu co innego: „Nie ma chyba ani jednej współczesnej powieści kryminalnej, w której by oficer milicji, jakiś kapitan «biały», «czarny» czy «brązowy» nie siedział w eleganckim nocnym lokalu i ze znudzoną miną nie sączył leniwie francuskiego koniaku, obserwując niebezpiecznego przestępcę, zagryzającego dzwonkiem śledzia kieliszek czystej. Dałby nam komendant dobrze popalić, gdyby któryś z nas przyniósł rachunek (…) choćby na paręset złotych”. I dalej: „Każdy z tych «genialnych oficerów» w każdej waszej powieści jest parę razy wyciągany z łóżka w nocy, bo «dzwoni stary» i każe im natychmiast zameldować się w komendzie. (…) Owszem, to się może zdarzyć, ale tylko wyjątkowo”. Następnie: „Co druga wasza powieść zaczyna się od tego, że dzielny kapitan, porucznik czy też major właśnie pakuje walizki, bo wyjeżdża na wczasy. Naturalnie do luksusowego pensjonatu «Orbisu» albo za granicę. W najgorszym razie nad Balaton. I wtedy właśnie odzywa się telefon. (…) Dzwoni zwierzchnik i namawia dzielnego pracownika MO, żeby zrezygnował z urlopu, ponieważ przed chwilą popełniono tajemniczą zbrodnię (…). Nasz bohater więc piejąc z zazdrości, szybko rozpakowuje walizy i ochoczo mknie na miejsce przestępstwa. Co za brednie!”.
Myślicie, że to już wszystko? Wcale nie! Oto kontynuacja wywodu pułkownika: „Żony milicjantów, które całymi latami na próżno czekają z obiadem i ciężko wzdychając, przełykają łzy, widząc, jak schaboszczak stygnie, a męża nie ma w domu, bo akurat ściga bandytę uzbrojonego w trzy karabiny maszynowe. Wreszcie po jakimś czasie takie biedaczki załamują się i występują o rozwód. (…) a przecież statystyka wykazuje, że rozwody w rodzinach milicyjnych wcale nie są częstsze niż w jakiejkolwiek innej grupie zawodowej”. I oto powoli zbliżamy się do clou: „Ale najbardziej mnie diabli biorą, kiedy przedstawiacie oficerów milicji jako ludzi nieomylnych, zawsze pełnych pomysłów, które by nawet Conan Doyle’owi nie przyszły do głowy. Takim spryciarzom wystarczy posiedzieć chwilę i pomyśleć, żeby przestępca od razu znalazł się w areszcie”. Wybaczcie, drodzy Czytelnicy, te przydługie urywki z dzieła Edigeya, ale one w całej „Tajemnicy…” są najciekawsze.
Historię obu włamań do Muzeum Śląskiego oraz śledztwa, które doprowadziło ostatecznie do wykrycia sprawców, poznajemy w formie retrospekcji. Szefem grupy dochodzeniowej jest bowiem młody Krzyżewski. W obu przypadkach oficer MO dość szybko wyrabia sobie zdanie na temat sprawców i za każdym razem ponosi go wyobraźnia. Zafiksowany na jednym rozwiązaniu, nie sprawdza innych hipotez; w efekcie sprawy zostają umorzone i wydaje się, że pracownicy muzeum ani społeczeństwo już nigdy nie dowiedzą się, dokąd trafiły zrabowane przedmioty. I tak by się pewnie stało, gdyby nie szczęśliwe dla stróżów prawa zbiegi okoliczności. Jest więc w pewnym sensie „Tajemnica starego kościółka” studium przypadku w kryminalistyce. Edigey nie wysilił się zbytnio – w zasadzie zrelacjonował jedynie szeroko opisywane w gazetach zdarzenia; jego powieść bardziej przypomina reportaż niż klasyczną beletrystykę. Czyta się wprawdzie szybko, ale na „chłodno”, bez cienia ekscytacji.
Bo taka jest też narracja prowadzona przez Edigeya – całkowicie wyprana z emocji, pozbawiona ekspresji, sucha, językowo przypominająca służbowe, biurokratyczne sprawozdania (co w tym samym czasie, kiedy powstawała „Tajemnica…”, wytykał pisarzowi
Stanisław Barańczak). Z bohaterami przedstawionymi w taki sposób trudno jest się utożsamiać, trudno im kibicować podczas pogoni za bandytami; większą sympatię od dzielnych milicjantów wzbudzają raczej złodzieje, którzy może i zasługują na potępienie, ale przynajmniej są jacyś, w ich żyłach przynajmniej płynie odrobina krwi, a ich szkielety mają kości (choćby i nawet zżarte przez osteoporozę). Zanudzony na śmierć czytelnik, budzi się dopiero kiedy dociera do ostatniego (dziewiątego) rozdziału, w którym dziennikarz – rozmówca Krzyżewskiego – dociera do jednego z rabusiów i pragnie w rozmowie z nim uzyskać odpowiedź na pytanie, jak to było naprawdę.
Jak? Sięgnijcie po „Tajemnicę starego kościółka”. Bo z jakiej okazji macie mieć lepiej ode mnie?
