„Siódma dusza” Andrzeja Wardziaka szwankuje nie tylko jako horror, ale nawet jako literatura piękna. A trochę szkoda, bo pomysł ma w zasadzie znośny.
Siódma dusza po kisielu
[Andrzej Wardziak „Siódma dusza” - recenzja]
„Siódma dusza” Andrzeja Wardziaka szwankuje nie tylko jako horror, ale nawet jako literatura piękna. A trochę szkoda, bo pomysł ma w zasadzie znośny.
Andrzej Wardziak
‹Siódma dusza›
Pisanie powieści grozy jest wciąż u nas modne i do cycka wydawniczego próbuje podczepić się cała horda twórców, którym się uroiło, że niosą czytelnikowi złotogłów. Niestety, bardzo często materia ma złocisty odcień nie z powodu szlachetnej nici, a jedynie z tego względu, iż wcześniej gościł na niej szukający ulgi kot. Powiedzmy, że „Siódma dusza” Andrzeja Wardziaka nie zasługuje na zaliczenie do uszlachetnionej przez kota puli, ale nie ma się co oszukiwać – dobrą powieścią też nie jest.
Przede wszystkim jej fabuła jest… eee… skromna. I to mówiąc bardzo delikatnie. Do chłopaka, którego rodzice wyjechali na kilka dni, wpada na balangę czwórka przyjaciół. Po paru drinkach ruszają obejrzeć willę i znajdują ukryte pomieszczenie, w którym poprzedni właściciel domu, zmarły samobójczą śmiercią wuj, przeprowadzał jakieś mroczne obrzędy. Wkrótce grupkę zaczynają nękać nadprzyrodzone zjawiska, w poczet których zaliczają się zwidy, urojenia, hipnotyczne transy i dziwne telefony. Wszystkiego zazwyczaj po jednej sztuce. Całość została zaś wzbogacona migawkami z przesłuchania, prowadzonego jakiś czas po imprezie, a dotyczącego jatki, jaka się rozegrała w domu. Jatki, która ogólnie ma stanowić ukoronowanie fabuły. A przynajmniej takie wrażenie się odnosi, skoro autor już na początku książki przebąkuje, że przeżyła jedna osoba…
I w zasadzie to już wszystko. Co więc zajmuje ponad dwieście stron druku? No cóż… Głównie woda. Bynajmniej nie różana. Przede wszystkim królują infantylne, rozwleczone opisy najdrobniejszych czynności. Absolutnie zbędne i zasadniczo nieciekawe. Opisy, z których nic dla przebiegu fabuły nie wynika.
„Chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Adam stwierdził, że to nie ma sensu i rozmowy nie najlepiej im dzisiaj wychodzą. Obaj w milczeniu wrócili do salonu, gdzie czekali na nich pozostali.”
Apogeum pustoty następuje podczas próby opuszczenia przez bohaterów domu. Dziesięć stron po wyjściu na zewnątrz – wciąż idą, kłócąc się, wściekając, zastanawiając bądź szczerze coś wyznając. Dziesięć stron dalej wciąż jest to samo. Kolejne dziesięć niewiele się różni od poprzednich dwudziestu. Dochodzi do tego, że czytelnik ze zgrozą – w końcu miał to być horror, więc pozornie wszystko gra – zaczyna uświadamiać sobie, że po szyję wpadł w watę. Pusty, sterylny kłąb waty, z którego nie ma nawet czego wyciskać. Bo bohaterowie po „przejściu” pięćdziesięciu stron… wracają do domu. Ot, wyszli i wrócili. Wniosek z wędrówki nie wypływa żaden. Poza jednym – że skoro marsz „zjadł” 50 stron, to i pozostałych 180 też nie grzeszy kalorycznością.
To całe wodolejstwo powoduje, że nachodzi czytelnika nieprzeparta ochota przerzucania kolejnych kartek, z pobieżnym rzutem oka na dowolną linię dialogową. Wciąż idą? To przeskakujemy dalej, o kolejnych kilka stron. Już są w domu z powrotem? To podczytajmy dwa-trzy akapity, żeby zobaczyć, czy coś się będzie działo. Kłopot w tym, że dialogi też nie są treściwe. Ani nawet naturalne. W lwiej części są irytująco grzeczne, jałowe i dublują przekazywane przez narrację informacje.
Gorzej, że rozdęta narracja nie tylko nudzi czytelnika, ale i morduje klimat. Autor zaczyna budować scenę, każe bohaterom nerwowo przełykać ślinę, niepewnie iść korytarzem, w trwodze, co też tam zastaną. Napięcie rośnie, i rośnie… Po czym grupa wchodzi w korytarz i idzie dalej, jak gdyby nigdy nic. I jeśli klimatu nie zabija zaniechanie albo brak kropki nad i, to i tak utłucze je bezsensowny wybryk któregoś z bohaterów albo kolejny zbędny, acz sążnisty opis, z naiwnym wykładaniem wątpliwych motywacji.
„Postawiła nogę na pierwszym stopniu. Nie miała najmniejszego pojęcia, czego może się spodziewać na górze. (…) Spokój uleciał, a Nadia poczuła zaciskający się wokół jej szyi strach. (…) Zrobiła drugi krok, potem trzeci, pnąc się schodami coraz wyżej. (…) Po chwili milczącej, pełnej napięcia wędrówki dotarli do drzwi biblioteki. (…) Oczywiście pomieszczenie było puste (…). [Marcin] przyjrzał się uważnie fotelom, szukając w nich wgłębień lub innych dowodów na to, że ktoś aktualnie na nich przesiaduje. Niczego takiego nie zauważył.”
Cztery strony dalej bohaterowie nadal się czają i boją, a czytelnik coraz chętniej przerzuca kartki. Kolejne półtorej strony i „Nadia odeszła od obrazu”, zaś trzy strony dalej „Adam tylko siedział i przysłuchiwał się ich [Nadii i Marcina] rozmowie.” Bite 18 stron od rzucenia idei zorganizowania seansu spirytystycznego (jego powód to w ogóle cymes) do zajęcia miejsc przy stoliku. I tak czas wycieka czytelnikowi strona za stroną, zabierając ze sobą hordy obumierających na darmo szarych komórek.
A przecież nie wspomniałem jeszcze o bezsensownej psychologii postaci. Praktycznie wszyscy tutaj zachowują się jak błądzące we mgle przedszkolaki, które pierwszy raz urwały się wychowawczyni i udają, że wiedzą, jak powinno wyglądać dorosłe życie. Motywacje są z księżyca wzięte, działania chaotyczne, przesłanki abstrakcyjne. Erotyczne zainteresowanie jest i go nie ma, dialogi raz są godne średnio rozgarniętych dzieci, by zaraz potem przeskoczyć w tryb wódczanej awantury. Mimo to autor brnie w dogłębne opisy motywacji bohaterów i ich uczuć. Chwilami zwyczajnie odechciewa się czytać książkę. Jak na przykład podczas sceny, gdy jeden z chłopaków dziko się miota i składa do skoku na główkę przez zamknięte okno, w związku z czym konieczne jest błyskawiczne działanie:
„(…) musiała podjąć próbę uratowania go, gdyż z pewnością w jego umyśle roją się teraz jakieś niewyobrażalne makabryczne sceny. Podniosła stojącą na dywanie świeczkę i zgasiła ją zwilżonymi wcześniej palcami.”
Podobnie dziwnie jest w sytuacji, gdy postać ma rozprutą rękę. Pada wówczas arbitralne – narratorskie! – stwierdzenie, że rozciętej żyły ramieniowej „nie da się opatrzyć, nawet posiadając specjalistyczny sprzęt”. To prawda, samej żyły opatrzyć się nie da, ale tu idzie o ratowanie życia, a nie opatrywanie jakiejś żyły. Do tego zaś służy sprzęt mało specjalistyczny, czyli pasek, kabel bądź sznurek, doskonale sprawdzające się w roli opaski uciskowej. Trochę wątpliwości budzi też szaleńczy bieg ze świecą – wciąż normalnie się palącą – po schodach, w przeciągu, z obijaniem się o przeszkody.
Szczęśliwie „Siódma dusza” jest napisana prostym, gładkim językiem i nawet mimo powyższych mankamentów oraz paru błędów językowej natury
1) czyta się ją szybko i bez zgrzytów. Również wyjściowy pomysł na fabułę nie jest taki zły, choć – niestety – zarżnięty przewrotnym, ale pozbawionym logiki finałem, świadczącym o tym, że autor chyba nie do końca rozumie ideę samobójstwa. Po książkę można więc sięgnąć, ale raczej w akcie desperacji, gdy pod ręką nie ma już absolutnie nic innego do czytania.

1) Z tych zabawniejszych: jeden wziął się prawdopodobnie z nadgorliwości autokorekty (rozsmarowanie nadgarstków zamiast rozmasowania), drugi zaś jakimś cudem przemknął się przez redakcyjne sito, notabene całkiem gęste („Marcin zręcznie uniknął ciosu i uderzył go prosto w brzuch. Ten zgiął się w pół i skulił się.”)
„w roli opaski uciskowej”- generalnie nie stosuje się współcześnie, zwłaszcza w przypadku dosyć powolnych krwotoków z żył. Zamiast tego nakłada się opatrunek, w razie potrzeby wielokrotny, może być również z materiałów przygodnych jak podkoszulek, tampon itp, itd.
A skoro książka zawiera sporo waty, również jej można użyć, tylko nie bezpośrednio na ranę (nikt nie lubi zrywać zaśmieconych skrzepów)