Czas stutysięcznych nakładów zachodniej pulpy dawno już minął, nadal jednak ukazuje się ona w wielkiej obfitości, książki marne i marnie przekładane, w sporej części takoż marnie się sprzedające, dziesiątki, setki tytułów. Nierzadko trzeba tu wyłożyć agentowi z góry wysokie sumy w twardej walucie, trzeba zapłacić translatorowi, a jednak, gdy pytani, zaprzysięgali się zgodnie nasi wydawcy, że i tak bardziej im się to opłaca od publikowania Polaków. Być może stanowiło to formę tłumaczenia się z zaniechań (jak słusznie pisał Zajdel, wydawca zarabia na niewydawaniu książek). Niemniej sytuacja taka trwała latami.
Słowo dla narodu
[Paweł Siedlar „Czekając w ciemności”, Jacek Komuda „Wilcze gniazdo”, Tomasz Pacyński „Wrzesień”, Marek Oramus „Rewolucja z dostawą na miejsce” - recenzja]
Czas stutysięcznych nakładów zachodniej pulpy dawno już minął, nadal jednak ukazuje się ona w wielkiej obfitości, książki marne i marnie przekładane, w sporej części takoż marnie się sprzedające, dziesiątki, setki tytułów. Nierzadko trzeba tu wyłożyć agentowi z góry wysokie sumy w twardej walucie, trzeba zapłacić translatorowi, a jednak, gdy pytani, zaprzysięgali się zgodnie nasi wydawcy, że i tak bardziej im się to opłaca od publikowania Polaków. Być może stanowiło to formę tłumaczenia się z zaniechań (jak słusznie pisał Zajdel, wydawca zarabia na niewydawaniu książek). Niemniej sytuacja taka trwała latami.
Paweł Siedlar
‹Czekając w ciemności›
Jedną z większych zagadek ostatnich lat (nad którą ja i mądrzejsi ode mnie bezskutecznie łamali sobie głowy) stanowi rzekoma nieopłacalność wydawania książek polskich autorów – książek należących do tzw. literatury popularnej, w tym fantastyki – w odróżnieniu od przekładów z angielskiego. Na początku lat 90-tych znajdowało to jeszcze jakieś wytłumaczenie w powszechnym fetyszu kultury Zachodu, gdy istotnie sam fakt, że autor jest Amerykaninem, posiadał pozytywny wpływ na sprzedaż – stąd te anegdotyczne (a, niestety, prawdziwe) historie o znanych polskich pisarzach publikujących pod anglosaskimi pseudonimami.
Czas stutysięcznych nakładów zachodniej pulpy dawno już minął, nadal jednak ukazuje się ona w wielkiej obfitości, książki marne i marnie przekładane, w sporej części takoż marnie się sprzedające, dziesiątki, setki tytułów. Nierzadko trzeba tu wyłożyć agentowi z góry wysokie sumy w twardej walucie, trzeba zapłacić translatorowi, a jednak, gdy pytani, zaprzysięgali się zgodnie nasi wydawcy, że i tak bardziej im się to opłaca od publikowania Polaków. Być może stanowiło to formę tłumaczenia się z zaniechań (jak słusznie pisał Zajdel, wydawca zarabia na niewydawaniu książek). Niemniej sytuacja taka trwała latami.
Jako wyjątek przytaczano starania SuperNowej, która odważyła się postawić na polską fantastykę; zawsze jednak było to zaledwie kilka tytułów rocznie (ostatnio, gdy nie liczyć Sapkowskiego, bodaj jeden tytuł na rok). Jestem daleki od twierdzeń o jakichś nieprawdopodobnych arcydziełach polskiej literatury gnijących w szufladach debiutantów. Rzecz w tym, iż polityka wydawania całego zachodniego przeciętniactwa jak leci, a w przypadku rodaków – selekcjonowania jeno do prozy najwyższej jakości, otóż polityka jaka, jakkolwiek dająca poczucie elitarności i wyższości, jest zabójcza dla polskiej literatury jako takiej. Nie istnieją łańcuchy pokarmowe złożone wyłącznie z drapieżców; i nie mamy prawa spodziewać się niczego wielkiego po kadrze narodowej, gdy sama liga rachityczna; a populacje rozkładające się wbrew krzywej dzwonowej, pozbawione szerokiego zaplecza „średniaków” – to chore populacje.
Ta obrona przeciętności w sztuce jest raczej konstatacją socjologiczną, ekonomiczną, aniżeli deklaracją estetyczną. Złą książkę nazywać trzeba złą, niezależnie od tego, czy napisał ją Polak, rzetelna krytyka stanowi przecież konieczny element zdrowego systemu – ale właśnie dlatego, by dobrych polskich książek ukazywało się więcej, należy również umożliwić pokazanie się literaturze niedoskonałej lub też aspirującej do doskonałości łatwiejszej; nie wybitnej, ale i nie grafomańskiej, próbującej, szukającej swego kształtu i czytelnika. Mowa o szansie; nie wolno mylić jej z prawem do bycia wydawanym – takiego prawa nie posiada nikt.
Jacek Komuda
‹Wilcze gniazdo›
Otóż w ciągu ostatniego roku-dwóch sytuacja zmieniła się na lepsze. Pojawił się miesięcznik „Science Fiction”, przepustowością tekstów przewyższający wszystkich swych poprzedników i konkurentów. Rozpiętość jakościowa owych tekstów jest olbrzymia, wielu z nich sam bym do druku nie puścił; czytelnicy jednak zdają się doceniać samo bogactwo wyboru. Pojawiły się również dwa nowe wydawnictwa nastawione wyłącznie na polską fantastykę: Fabryka Słów i RUNA. To pierwsze zdążyło w krótkim czasie wydać sporą ilość tytułów – wyraźnie nie zamierza kopiować strategii SuperNowej, Sapkowski zdarza się raz na pokolenie. MAG nadal wytrwale promuje Kresa, Prószyński chciałby i boi się; próbuje swoich sił Solaris.
Być może jest to ożywienie krótkotrwałe, a moje nadzieje równie przedwczesne, jak po debiucie SuperNowej przed dekadą. Niemniej samo przyznanie, iż Polaków wydawać się opłaca – na zasadzie reguły, a nie pojedynczych nazwisk – stanowi wielki krok naprzód.
Spójrzmy na kilka z tych tytułów: „Rewolucję z dostawą na miejsce” Marka Oramusa, „Wilcze gniazdo” Jacka Komudy, „Wrzesień” Tomasza Pacyńskiego, „Czekając w ciemności” Pawła Siedlara. Są to książki różniące się prawie wszystkim (powieści i zbiór opowiadań, SF, fantasy i horror, rozgrywające się współcześnie, w przeszłości i w przyszłości, wesołe, cyniczne i melancholijne), wydają się jednak nieść pewną wspólną wartość – przez sam fakt, iż zostały napisane przez Polaków i dla Polaków.
Wyjątek: „Czekając w ciemności” Siedlara. Horror historyczny, całkowicie wyprany z lokalnych odwołań kulturowych – równie dobrze mógłby go napisać Amerykanin, Włoch, Rosjanin. Nie jest to jednak wadą, taka literatura popularna również ma swoje miejsce. Książkę tę dyskwalifikuje w moich oczach w gruncie rzeczy niechlujstwo edytorskie. Począwszy od rzeczy drobnych, acz podstawowych: sztuki poprawnego łamania tekstu, korekty językowej; przez redakcję stylistyczną (dwie trzecie powieści to pamiętnik XVII-wiecznego szlachcica – można go używać wręcz jako przykład stylizacji karykaturalnej); do zdolności podejmowania decyzji wydawniczych: ktoś powinien rzec autorowi i redaktorowi (skoro sami nie widzieli), co kompromituje utwór i w jakiej formie będzie się on dopiero nadawał do druku. Każdy bowiem, kto pozwala sobie na tak pretensjonalne przypisy, zachwyty nad własnym tekstem i autoanalizy tudzież ostentacyjne symulowanie erudycji – prosi się o miano grafomana.
Bo sama historia – w zamierzeniu nastrojowa powieść grozy w postrenesansowych realiach, na daenikenowskim fundamencie fabularnym – mogłaby stanowić materiał na przyzwoite czytadło. Lecz zupełnie kładzie ją wykonanie.
Tomasz Pacyński
‹Wrzesień›
Druga książka Fabryki Słów, „Wilcze gniazdo” Komudy, rozgrywa się w podobnej epoce, fantastyka w niej również sprowadza się do elementrów grozy, i ten tekst też mógłby skorzystać na solidniejszej redakcji – co jednak wynosi „Gniazdo” na zupełnie inny poziom niż powieść Siedlara, to głębokie osadzenie w polskiej kulturze, rzekłbym: w mitologii sarmatyzmu. Jest to mianowicie próba przedstawienia w formie lekkiej, przygodowej opowieści – życia archetypicznego szlachcica kresowego. Mamy tu do czynienia raczej właśnie z mitologią niż prawdą historyczną, i z prezentacją stronniczą, przez człowieka ewidentnie zakochanego w tamtej kulturze, który stara się „zarazić” czytelnika swoją fascynacją. I cel ten w dużej mierze osiąga. „Wilcze gniazdo” nie posiada wielkich pretensji literackich, nie wychodzi poza schemat fabularny ciągu przygód przedstawiających „typowe” sceny z życia Sarmaty: pojedynku, zajazdu, porwania narzeczonej itp. (omal miniscenariusze do „Dzikich Pól”, których Komuda jest współautorem). Jednak przez odwołanie się do tej baśniowej rzeczywistości Sienkiewicza, zagrawszy na narodowych stereotypach i kompleksach – wciąga nas bez reszty w fikcyjny świat. Przynajmniej mnie „Gniazdo” wciągnęło.
Wrażenie zostaje poniekąd zburzone przez zakończenie, utrzymane w ponurej, moralizatorsko-rozliczeniowej manierze, jakby Komuda chciał się zabezpieczyć przed interpretacjami oskarżającymi go o „gloryfikację warcholstwa” itp.
Innego rodzaju kontrowersja rodzi się w przypadku „Września” Tomasza Pacyńskiego. Ta powieść odwołuje się nie do narodowych sentymentów, mitów przeszłości – lecz do bieżących sporów politycznych; angażuje czytelnika poprzez ustawienie go po którejś ze stron politycznej barykady – będzie się z autorem szczerze zgadzał lub równie szczerze go klął. Tak czy owak, nie pozostanie obojętnym.
Pacyński najwyraźniej posiada wizję świata, w której co drugi Polak to krwawy antysemita i wszystkie nieszczęścia Polski są winą szalejącego tu katolicyzmu; zgniły Zachód – a zwłaszcza źródło wszelkiego zła: USA, zarazem ogłupiające swych obywateli dobrobytem i przegrywające gospodarczo z Rosją – choć chyli się ku upadkowi, to sięga jeszcze po polskie ziemie; podczas gdy ta Rosja jest przynajmniej znana, swojska i „sprawiedliwie rozkłada biedę” – Rosja i Białoruś (wypędzani z Polski Żydzi znajdą azyl w obozach u Łukaszenki).
Różne fikcje można w SF budować, a im bardziej karkołomne, tym większą frajdę ma czytelnik, gdy widzi, jak autorowi udało się je uprawdopodobnić. Kłopot jednak w tym, że Pacyński daje założenia jawnie pretekstowe – wybór papieża-Murzyna oraz ocieplenie klimatu powodujące epokę lodowcową – albowiem szczerze wierzy, że w takiej Polsce żyjemy już teraz. Przesunięcie akcji w przyszłość jest czysto umowne – góra dwadzieścia lat. „Wrzesień” wydaje się tu wpisywać w nurt „fantastyki ideologicznej”, à la „Krfotok” czy „Metanoia”: tylko dla współwyznawców.
A może zaślepia mnie mój własny światopogląd? Tego nie da się wykluczyć.
Jako powieść – jako opowieść – „Wrzesień” bynajmniej nie porywa, przede wszystkim z uwagi na dalece niedorozwiniętą fabułę: to właściwie ciąg ekspozycji, retrospekcji, smętnych dialogów.
Marek Oramus
‹Rewolucja z dostawą na miejsce›
Posiada jednak także niezaprzeczalne zalety. Pełno tu rozmaitych gadżetów wojskowych, opisów broni istniejących, projektowanych i możliwych, co ucieszy wszystkich lubujących się w fikcji militarnej Clancy’ego et consortes. Pojawia się także (i, doprawdy, szkoda, że jedynie jako tło) motyw fantastyki i RPG jako ostatnich przechowalni idei romantycznych, patriotycznych – w ogóle ostatnich idei w bezideowym świecie. Że to oni, dzieci wychowane na Sapkowskim i Tolkienie, nastolatki odgrywające scenariusze heroizmu i poświęcenia, przeżywające w wyobraźni przygody, w których punkty otrzymuje się za odwagę, bezkompromisowość i rycerstwo, oni tylko ujdą do lasu z karabinem i elfim mieczem na plecach, gdy nadejdzie czas. Świetny pomysł – tak właśnie fantastyka potrafi nas zaskakiwać prawdą o współczesności.
Osadzenie w polskich realiach pozostaje więc zarazem siłą, jak i słabością tej książki; ostatecznie jednak dzięki temu warta w ogóle zainteresowania – bo gdyby ta historia działa się nie w Polsce… cóż by pozostało? Bohaterowie z recyclingu i kilka cynicznych banałów.
Podobne fobie antyzachodnie (choć bez antyklerykalnego i prowschodniego kontekstu) rozgrywa w swych opowiadaniach ze zbioru „Rewolucja z dostawą na miejsce” Marek Oramus. Opowiadania są ułożone chronologiczne, od najstarszego „Króla antylop” z 1989 roku począwszy, i ten tekst wydaje mi się najlepszy, „najmocniejszy”, najwięcej autorskiej pasji w nim czuję – choć jest to zarazem fikcja rozwinięta klasyczną metodą SF: ekstrapolacji aktualnie przyśpieszających trendów (w tym wypadku: rozwoju medycyny sportu). Każde kolejne opowiadanie pisane jest wszakże z większym dystansem, w większy cudzysłów się ujmuje i wyraźniej prosi czytelnika, by nie brał go serio – aż do „Zimy w Trójkącie Bermudzkim” czy tytułowej „Rewolucji”, które w większej mierze są żartami środowiskowymi niż samodzielnymi utworami. Niesamodzielne są również „Ukryty w gwiazdach” i „Miejsce na ziemi”, wzniesione na fundamentach cudzej wyobraźni. A im teksty świeższe, tym bardziej doraźne: wykupywanie Polski przez Zachód, wojska Unii Europejskiej (he, he) inwadujące Polskę, teorie korporacjonizmu spiskowego… Wszakże ów dystans i autorska ironia, choć bronią nam zaangażować się w pełni w lekturę, ratują zarazem przed alergicznym odruchem odrzucenia propagandy, na który narażony jest sieriozny „Wrzesień” Pacyńskiego. Zapewne również to z ironii poczęły się różne gorzkie obserwacje, które przydają opowieściom niejakiej prawdy psychologicznej (samozwańczy partyzanci na pierwszą wzmiankę o pieniądzach bez mrugnięcia okiem sprzedają się unijnemu okupantowi).
Spośród tych czterech książek, to właśnie opowiadania z „Rewolucji…” są napisane najlżejszym, najswobodniejszym językiem; szkoda, że zabrakło godnej substancji dla zaprezentowania dojrzałej formy.
Żaden więc z tych czterech nowych tytułów polskich autorów nie jest dziełem wybitnym, lokują się raczej w stanach średnich, z Siedlarem schodzącym najniżej – ale o nim zapomnijmy.
Książki średnie – lecz zarazem takie, jakich żaden import zachodnich bestsellerów nam nie zagwarantuje; średnie – takie, jakich w każdej normalnej literaturze jest najwięcej.
Tekst powstał pod koniec 2002 roku.
