Nie sądzę, aby „Rok naszej wojny” Steph Swainston był „największym odkryciem brytyjskiej sf ostatnich lat”, jak to głosi okładka. Przyznać jednak należy, że dostajemy do rąk książkę interesującą i oryginalną.
Na skrzydłach, na haju, wciąż dalej i dalej
[Steph Swainston „Rok naszej wojny” - recenzja]
Nie sądzę, aby „Rok naszej wojny” Steph Swainston był „największym odkryciem brytyjskiej sf ostatnich lat”, jak to głosi okładka. Przyznać jednak należy, że dostajemy do rąk książkę interesującą i oryginalną.
Steph Swainston
‹Rok naszej wojny›
Fantasy dawno już opuściła dziecięce łóżeczko i coraz bezczelniej rozpycha się w literackim świecie. Porzuciła krainy pseudośredniowiecza, wepchnęła się na tereny powieści historycznej i wciąż jej mało. Coraz to nowe książki zdobywają tę etykietkę, w tym również takie, w których nie ma śladu magii i cudów. Mowa tu o „Innych pieśniach” Jacka Dukaja, „Dworcu Perdido” China Mieville i „Roku naszej wojny” właśnie.
Powieść Swainston dzieje się w świecie Czterech Krain, gdzie Ludzie, Awianie i Rhydanie próbują sobie ułożyć wspólne życie. Konfliktów międzyrasowych jest zadziwiająco mało, co wynika z nieustannego naporu wspólnego wroga – Insektów – i istnienia Kręgu Nieśmiertelnych, grupującego wybitne postaci, które w zamian za osiągnięcie maestrii w ważnych dla walki z wrogimi owadami dziedzinach obdarzone zostały wiecznym życiem. Ludzie i Awianie, dzięki wsparciu mistrzów z Kręgu, utrzymują przeciwników w ich krainie, Papyrii, a Cesarz, władca Kręgu, twardą ręką pilnuje swoich nieśmiertelnych, wspierając nimi zagrożone odcinki. Książka rozpoczyna się w momencie, w którym układ ten zaczyna się walić. Na tron Awii wstępuje tchórz, niezdolny do zadbania o losy kraju. Insekty korzystają z okazji i zajmują coraz to nowe ziemie Czterech Krain. Na skutek takiego rozwoju zdarzeń pozycja władcy zostaje zachwiana, a w Kręgu Nieśmiertelnych zaczynają się pojawiać pierwsze rysy.
Co w „Roku naszej wojny” i innych nowoczesnych powieściach zaliczanych do fantasy dziwi, to brak magii, cudowności. Świat cały zdaje się rządzić dziwacznymi prawami, których efektów nikt nie poczytuje za czary. Zmiany postaci u Dukaja, ludzie-kaktusy u Miéville’a, czy też Nieśmiertelni u Swainston – wszystko to jest efekt założeń, jakie legły u podstaw wizji pisarza. Czytelnik czuje się w takiej kreacji jak neandertalczyk rzucony w dżunglę dwudziestowiecznego miasta – widzi niezwykłości przekraczające jego pojmowanie, świadczy wydarzeniom, których nie był w stanie sobie nawet wyobrazić, a jednocześnie ze zdziwieniem dostrzega, że mieszkańcy stworzonego w książce uniwersum wszelkie jego cudowności mają za codzienność. Fantasy bezmagiczna zdaje się przyciągać coraz to nowych twórców, którzy wyładowują zawartość swojej wyobraźni na papier, kształtując ją w eklektyczne, magicznie niemagiczne światy.
Swainston pomysłowością dorównuje swoim kolegom z nurtu. Umie też ograniczyć wyobraźnię, przedstawia starannie opracowany świat, jest precyzyjna w detalu i opisie, dzięki czemu kreślenie losów bohaterów to dla niej samograj. Wystarczy ich postawić w odpowiednich miejscach i pozwolić być sobą. Wyjdzie z tego gra charakterów pozwalająca na pociągnięcie czytelnika za sobą przez ten i następne tomy cyklu (jak się na końcu okazuje, ciąg dalszy nastąpi). Bo choć to świat wydaje się być najważniejszy, tak naprawdę największe zainteresowanie budzą gierki śmiertelnych i Nieśmiertelnych, osobiste konflikty wyzwolone przez nieudany przebieg Wojny z Insektami.
Swainston długo wprowadza czytelnika pomiędzy bohaterów. Początek przypomina świat widziany oczami nieśmiertelnego – na tle wojny z Insektami seria osobistych konfliktów, ujęta w przypowieści, jest jak migotanie gwiazd na tle nieba. Dopiero w drugiej połowie książki wszystkie wątki łączą się, prowadząc do zakończenia – i do następnego tomu, rzecz jasna. Jednocześnie rozpoczęcie książki nie stanowi zrzutu informacji potrzebnych do pojęcia konstrukcji świata, ponieważ autorka nie ujawnia swego świat przez serię miniwykładów – ona w ogóle go nie objaśnia, potęgując „efekt neandertalczyka”. Opowieść rozgrywa się cały czas pomiędzy bohaterami, a my dostajemy do wglądu jedynie te kawałki świata, które akurat im wpadły w oko.
Skoro już o bohaterach mowa to chyba czas napomknąć o Komecie, oficjalnym Posłańcu Kręgu, popieprzonym mieszańcu dwóch ras, który będzie nas wiódł przez „Rok naszej wojny”. Przeżył ciężkie czasy, handlował narkotykami, uzależnił się od nich i te ślady wciąż widać w jego osobowości. Chwiejny, niepewny swoich i niczyich innych wartości, potęguje zadziwienie światem dzięki spaczonemu filtrowi, jakim jest jego postrzeganie. Zazwyczaj jest obserwatorem, jednak czasem stara się uczestniczyć w wydarzeniach – z różnorakim skutkiem. Miota się, rzucany na przemian głodem narkotyku, swoimi uczuciami wobec ludzi i rolą, jaką narzuciło mu jego uzależnienie. Otóż po zażyciu odpowiednio dużej dawki Kometa może przenieść się do świata Przejścia, który wydaje się rasowym koszmarem zrodzonym przez kolizję halucynogenu z neuronami. Tyle, że Przejście pojawia się z zadziwiającą, jak na zwid, regularnością i… tam również są Insekty.
To bezmagiczne fantasy, ta eksplozja imaginacji, ten splot ludzkich konfliktów potęgowanych nieśmiertelnością, cieszy świeżością i oryginalnością. „Rok naszej wojny” zasługuje na poczesne miejsce na półce fana fantastyki i z niecierpliwością oczekuję na jego kontynuację.
