Eksploatowanie motywów baśniowych okazało się niezłym patentem na cykle opowiadań. Skorzystali już z niego Marcin Wolski i Andrzej Sapkowski, a nie byłoby bezzasadne przywołanie tu również Stanisława Lema. Nieco nowszym wcieleniem tej koncepcji jest „Linia ognia” Tomasza Pacyńskiego. Tom bliższy jest jednak twórczości Andrzeja Ziemiańskiego niż Sapkowskiego, a ostentacyjne nawiązania do „Leona Zawodowca” (i innych dzieł sensacyjnego kina) nie są przyprawą, lecz jedynym źródłem smaku.
Dziadek zawodowiec
[Tomasz Pacyński „Linia ognia” - recenzja]
Eksploatowanie motywów baśniowych okazało się niezłym patentem na cykle opowiadań. Skorzystali już z niego Marcin Wolski i Andrzej Sapkowski, a nie byłoby bezzasadne przywołanie tu również Stanisława Lema. Nieco nowszym wcieleniem tej koncepcji jest „Linia ognia” Tomasza Pacyńskiego. Tom bliższy jest jednak twórczości Andrzeja Ziemiańskiego niż Sapkowskiego, a ostentacyjne nawiązania do „Leona Zawodowca” (i innych dzieł sensacyjnego kina) nie są przyprawą, lecz jedynym źródłem smaku.
Tomasz Pacyński
‹Linia ognia›
Oś fabularna cyklu Pacyńskiego jest z pozoru atrakcyjna: oto najprawdziwszy Dziadek Mróz przystępuje do eksterminacji wszelkiej maści bajkowych stworów, począwszy od swego bezpośredniego konkurenta – Świętego Mikołaja. Dziadkowi, przedstawiającemu się zwykle jako Paweł Morozow, przyświecają (przynajmniej w świetle własnych deklaracji) motywy czysto merkantylne – wyeliminowanie konkurencji. Podbudowy ideowej dostarcza jego misji przypadkiem uratowana dziewczynka, która, pod naturalnym w tej sytuacji imieniem Matylda, przyłączy się przyłączy się do Mroza jako Śnieżynka. Jej motywy są o wiele bardziej górnolotne, choć raczej nie mądrzejsze – chce ustrzec inne dzieci przed wiarą w istnienie jakiś lepszego świata, gdzie zawsze triumfuje dobro.
Tomasz Pacyński najwyraźniej dał się uwieść swojemu pomysłowi i uwierzył, że na takiej motywacji oprze kilka czy kilkanaście fabuł. Jednak na trzech pierwszych opowiadaniach tomu: „Opowieści wigilijnej”, „Stratach ubocznych” i „Linii ognia”, kończy się bazowy schemat fabularny serii. Kolejny tekst, „Łysa Góra”, przynosi już jego odwrócenie, a blisko 3/4 objętości zbioru stanowią opowiadania, dla których pierwotny pomysł jest tylko pretekstem.
O dziwo, wychodzi to „Linii ognia” na dobre. Pierwsze opowiadania tomu są błahe, nijakie, nie pozostają w pamięci. Pacyńskiemu o wiele lepiej udało się w nich akcentowanie swoich politycznych sympatii (a właściwie antypatii), niż tworzenie wyrazistych puent. W tym świetle przyjemną niespodzianką są dwa najobszerniejsze opowiadania zbioru – „Skarby pustyni” i „Dobre Mzimu”. Tworzą one iracko-afrykańskie interludium, w którym właściwa misja Mroza i Matyldy schodzi na dalszy plan, a niekiedy nawet główni bohaterowie usuwają się w cień, by zrobić miejsce parze polskich żołnierzy (a później najemników) – kapitanowi Borejce i kapralowi Kwiatkowi.
„Skarby pustyni” są przy tym tekstem lekko niedopracowanym, z dość marną, jak na swoje rozmiary, puentą. Natomiast „Dobre Mzimu”, będące właściwie mikropowieścią, to już chyba maksimum tego, co można było osiągnąć w ramach tej serii. Choć zaczyna się od safari, którego celem jest sam Król Lew (stary, liniejący, zmęczony życiem osobnik), to jest ono jedynie pretekstem, by posłać Matyldę, w towarzystwie Kwiatka i Borejki, w głąb afrykańskiej dżungli, gdzie autor zaplanował dla swych bohaterów mieszankę „Predatora” z „Epidemią”.
Jak to już zostało powiedziane, najbliżej Pacyńskiemu – szczególnie w tych dwóch tekstach – było do Andrzeja Ziemiańskiego i taką właśnie skalą należy mierzyć ekstrema, które osiągnął. A jest to skala szczególna, bowiem przy takim podejściu do pisania nie powstają utwory po prostu „dobre” i „bardzo dobre” – one zawsze są takie pod jednym warunkiem: zgody czytelnika na lekceważące podejście do logiki, wiele pustego efekciarstwa i przystąpienie do lektury z nastawieniem właściwym dla widza współczesnego kina akcji. Trzeba zatem pogodzić się z tym, że młodziutka Matylda dysponuje umiejętnościami i doświadczeniem, których nabycie zajmuje zawodowcom długie lata. Trzeba pogodzić się także z tym, że do spółki z Dziadkiem Mrozem bez trudu wyprowadza w pole obce wywiady i zdobywa niemal nieograniczoną fortunę. Trzeba się wreszcie pogodzić ze śledzeniem losów bohaterów, którym prawie wszystko przychodzi bez trudu (przynajmniej wtedy, gdy trzeba walczyć), choć ona ledwie przestała być dzieckiem, a jemu blisko już do emerytury. To są warunki minimalne, jakie należy spełnić, by warto było sięgnąć tylko po najlepsze opowiadanie zbioru – „Dobre Mzimu”.
Bowiem jedynym usprawiedliwieniem dla dwóch ostatnich utworów: „Ścieżki wiedźm” i „Bajki dla dorosłych”, mogła być planowana kontynuacja przygód Mroza i Matyldy, której pewnie już nie ujrzymy. Niestety – bo w niej autor, świadom opisanych słabości części pierwszej, mógłby się wznieść fabularnie na wyższy poziom. Opowiadania te były zapewne efektem uświadomienia sobie przez autora jak daleko odszedł w poprzednich tekstach od pierwotnego zamysłu serii i próbą nakreślenia dla bohaterów nowych motywacji, znalezienia im nowego celu. Pacyński starał się w tych opowiadaniach o więcej powagi, był bardziej skłonny do refleksji a mniej rubaszny. Problem w tym, że nie udało mu się stworzyć ze swych postaci podstawy dość mocnej, by taką przemianę swobodnie udźwignęli. Czyni to rezultat sztuczną ucieczką od pomysłu obiecującego, ale chybionego, do innego, do którego autor nie umiał zabrać się inaczej niż klonując scenę z „Matriksa”.
Osią tych opowiadań jest związek Dziadka Mroza z wiedźmą Jagodą (czyli Babą Jagą), niedoszłą ofiarą z „Łysej Góry”. „Ścieżki wiedźm”, które są w zbiorze Pacyńskiego odpowiednikiem „Okruchu lodu” u Sapkowskiego (zapewne świadome nawiązanie, o czym świadczy bliźniacza konstrukcja zawiązania akcji), to historia rozstania, zaś „Bajki dla dorosłych” – powrotu i jego konsekwencji.
Zapewne miało być romantycznie i tragicznie, może także zaskakująco – dzięki odkryciu aspektów świata, których bohaterowie dotąd nie przeczuwali. Jednak romantyczność jest wtórna, bo o miłosnych perypetiach zabójcy potworów i czarodziejki czytaliśmy już wcześniej – i lepiej. Tragedia bierze się nie wiadomo skąd, bo wcześniej Jagoda spokojnie spędziła kilkadziesiąt lat w jednym miejscu. Zaskoczenie zaś – trudno stwierdzić, czego dotyczy, bo nowe zagrożenie ma więcej sensu, jako metafora globalistycznych fobii, niż element fabuły. A przede wszystkim – zrobił Pacyński błąd, kreując swoich bohaterów na głupców. Czterystu stron było trzeba na uświadomienie im, że ich misja nie ma sensu, choć autor najwyraźniej zauważył to o wiele wcześniej.
Książki oparte na pomyśle mają ciekawą właściwość: rzadko widać od samego początku, że są zepsute. Potencjał tajemnicy, nieodkrytych przez autora kart, pozwala zwykle zabrnąć w nie dość głęboko przy zachowanym kredycie zaufania. Dopiero gdy przychodzi do wyciągania konsekwencji, wyjaśniania tajemnic – wszystko to zaczyna się sypać, jeśli fundamenty pomysłu nie były dość solidne.
Zbiory opowiadań mają inną ciekawą właściwość: mało kto, poza ich autorami, uważa, że muszą one przypominać powieść. Garść luźnych historii niejednokrotnie potrafi się obronić o wiele lepiej, gdy nie spina się ich klamrami, nie dokłada nadrzędnych puent i wiodących motywów. Zbiór opowiadań najłatwiej zepsuć, kiedy zamienia się go w powieść.
Tomasz Pacyński napisał zbiór opowiadań opartych na pomyśle. Nie wyszedł mu ani zbiór, ani pomysł.
