…A raczej jego fikcyjnego pomagiera odbudowywującego potęgę Niemiec. Tak z grubsza przedstawia się pomysł Jefferego Deavera wykorzystany w „Ogrodzie bestii”, ciepło przyjętej nowej książce uznanego autora powieści z suspensem.
Artur Długosz
Zabić Hitlera!
[Jeffery Deaver „Ogród bestii” - recenzja]
…A raczej jego fikcyjnego pomagiera odbudowywującego potęgę Niemiec. Tak z grubsza przedstawia się pomysł Jefferego Deavera wykorzystany w „Ogrodzie bestii”, ciepło przyjętej nowej książce uznanego autora powieści z suspensem.
Jeffery Deaver
‹Ogród bestii›
Jeffery Deaver jest jednym z tych pisarzy, dla których pracuje w ojczystych Stanach Zjednoczonych gigantyczna maszyna marketingowa i nawet analfabeta dowie się prędzej czy później, że oto na rynku ukazała się nowa książka któregoś z nich. Echa tej akcji docierają także na inne rynki, na których ukazują się tłumaczenia. I nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie jedna, regularnie się powtarzająca a jednocześnie irytująca i myląca, cecha. Większość wydawców podkreśla unikalność swoich książek. Wstępne informacje są zwykle bardzo pochlebne, krytycy wydają z siebie ochy i achy. Zdezorientowany czytelnik sięga po reklamowany utwór i czyta. I gdy książka – ani lepsza, ani gorsza od dziesiątek innych – go rozczarowuje, dopadają go wątpliwości, czy jest z nim wszystko w porządku, skoro cały świat padł przed nią na kolana…
Już w okolicach setnej strony zacząłem się zastanawiać, dlaczego „Ogród bestii” uznano za doskonałą powieść. Owszem to Deaver – każdy, kto przeczytał kilka jego książek rozpozna język. Owszem, to Deaver nietypowy, bo bodajże pierwszy raz autor zdecydował się na wycieczkę w czasie, umieszczając akcję powieści w hitlerowskich Niemczech. I choć ten eksperyment odświeżył formułę powieści z suspensem, trzeba przyznać dość wytartą, to nadal podstawowe jej mechanizmy nie uległy zmianie. W pewnej chwili musi nastąpić ów myk – szkoda, że w najnowszej książce pisarza jest on tak przewidywalny, jeśli nie wręcz nachalny.
Konstrukcja fabuły jest bardzo prosta, brak tu bardziej wymyślnych posunięć, wszystko sprawia raczej wrażenie profesjonalnie zmontowanych zapożyczeń. Oto mamy amerykańskiego zabijakę, niezależnego w swoim własnym mniemaniu, ale uzależnionego od zleceniodawców. Paul Schumann, którego przodkowie przywędrowali do Stanów z Niemiec, eliminuje niewygodnych dla mafii ludzi. Stara się nie rzucać w oczy, jest przezorny, ale i tak zwracają na niego uwagę ludzie z rządu. Zaniepokojeni zmianami w Niemczech (jest rok 1936) oferują mu propozycję nie do odrzucenia. Za wyeliminowanie niejakiego Reinharda Ernsta, prawej ręki Hitlera, pracującego nad rekonstrukcją potęgi przemysłowej kraju, zniszczą jego kartotekę i dopłacą nieco zielonych, tak, by po powrocie do Ameryki mógł rozpocząć nowe życie. Trochę naiwne, ale pamiętajmy, że to beletrystyka, która ma nam dostarczyć rozrywki, a nie pogłębić naszą wiedzę.
Deaver wprowadza do powieści mnóstwo fikcyjnych postaci i wydarzeń, zaś nagina te autentyczne, do czego sam się zresztą przyznaje. Niemniej, częścią pomysłu na powieść było pokazanie realiów międzywojennych Niemiec po dojściu Hitlera do władzy. Te partie książki powinny być interesujące nawet dla nas, bo okupanta znamy raczej z innej strony. Wiemy, jak zbroił się Hitler, ale mniej nam wiadomo o codziennym życiu przeciętnego zjadacza chleba. Podejrzewam, że dla anglojęzycznych czytelników będą one objawieniem, ale nie zapominajmy, że stanowią tylko tło.
Paul Shumann dociera do Niemiec z tajną misją na pokładzie statku przewożącego amerykańską reprezentację na słynną olimpiadę. Udając dziennikarza sportowego rozpoczyna rozpoznanie gruntu, poznaje lokalnych współpracowników. Jak przystało na powieść akcji, dość szybko wpada w konflikt z lokalnym prawem, przez co nieustannie depcze mu po piętach sprytny detektyw. Ta swoistego rodzaju zabawa w kotka i myszkę stanowi lepsze fragmenty powieści, niemiecki stróż prawa konsekwentnie podąża tropem Amerykanina kierując się zawodowym instynktem, ale także logiką nasuwającą skojarzenia z metodą pracy słynnego bohatera Deavera – Lincolna Rhyme. Mimo to Schumann uparcie realizuje swoją misję, choć wszystko zasadniczo idzie jak po grudzie. Tropi go policja, w mieście wprowadzono podwyższony stan gotowości, cel jego misji staje się coraz bardziej i bardziej nieosiągalny. Jednak bohater ma motywację, poza tym ulepiony jest z tego rodzaju gliny, która sprawia, że przeciwności losu miast osłabiać, wzmacniają jego determinację. Trochę za idealny wyszedł autorowi bohater, wrażliwy nawet na terminologię określającą jego zajęcie – wszyscy mówią, że zabija, a on używa określenia: eliminuje. I to eliminuje tylko złych. Na nieznanym terenie Schumann musi opierać się na lokalnych współpracownikach, a tych zgodnie ze starym powiedzeniem poznaje w biedzie – znowu sztampa.
Jednak największą wadą powieści jest suspens. Boleśnie oczywisty, pozbawiony typowego dla Deavera wyrafinowania. Nagle wszystkie przemycane między wierszami sygnały potwierdzają domysł czytelnika, a zawód, jaki sprawia nam pisarz, jeszcze długo pozostawia niesmak. Na nic zdają się końcowe fragmenty powieści, gdzie splatają się poszczególne wątki, akcja przyspiesza, dochodzi do konfrontacji kluczowych postaci dramatu, a Schumann raz jeszcze objawia swą wysoce humanistyczną postawę wobec życia. Nie zmienia to faktu, że z perspektywy dorobku pisarza „Ogród bestii” to książka przeciętna. Choć niewykluczone, że nadal jest pozycją wybijającą się na rynku zalewanym ostatnio tandetnymi powieściami.
