Wśród ośmiu krótkich recenzji powinniście znaleźć coś dla siebie.
Esensja czyta: Styczeń 2016
[ - recenzja]
Wśród ośmiu krótkich recenzji powinniście znaleźć coś dla siebie.
Z notek na okładce książki można wnioskować, że „Skonsumowana” jest niepokojącym, mrocznym thrillerem w stylu Kathe Koji czy Clive’a Barkera, a to zachęta. Pytanie brzmiało, czy Cronenberg potrafi pisać powieści. Pierwsze strony przynoszą rozczarowanie, bo brzmią jak scenariusz, z rozpisanymi ujęciami kamery, zbliżeniami, potem jest trochę lepiej, ale ostatecznie debiut reżysera ogromnie rozczarowuje. Książka przeznaczona jest dla fetyszystów nowych technologii, którzy wyrwani ze snu w środku nocy potrafią bezbłędnie wskazać różnice między iPhonem 3 i 5. Najwięcej uciechy będą jednak mieli wielbiciele fotografii i różnych przeznaczonych do niej sprzętów, tylko oni zresztą docenią wysiłki autora w przedstawianiu zalet rozmaitych modeli aparatów i zrozumieją, jakie są między nimi różnice. Cała reszta będzie tymi wtrętami zwyczajnie znudzona. A zajmują one nieproporcjonalnie obszerną część książki i wydają się momentami być głównym powodem powstania „Skonsumowanej”.
Co do treści zaś, to jest to ogromna zagadka. Autor snuje historię pary wybitnych francuskich filozofów, którzy poza działalnością naukową utrzymywali przesadnie zażyłe relacje ze swymi studentami i zajmowali się cielesnością w sposób ekstremalny. Jedno z nich ginie w niewyjaśnionych okolicznościach, a sprawą interesuje się dwoje internetowych dziennikarzy. Atmosfera się zagęszcza, tropy prowadzą w dziwne miejsca, po drodze Cronenberg serwuje nam mnóstwo obrzydliwości (autokanibalizm itp.), ale najwięcej jest tu jakiejś pokrętnej, chorej filozofii ciała, drążenia w ekstremach – to wszystko mało zrozumiałe i wysoce niestrawne. Fabuła podąża ścieżkami co najmniej dziwacznymi, a gdy pojawia się wątek północnokoreański, który bohaterowie traktują z pełną powagą, już wiadomo, że Cronenberg kompletnie odpłynął. „Skonsumowaną” najlepiej potraktować jako niegroźny wypadek przy pracy i wrócić do oglądania filmów Kanadyjczyka, bo pozostawiają one w odbiorcy coś więcej niż tylko ogromny znak zapytania.
Bez dwóch zdań „Gruffalo” to jedna z najlepszych książek dla dzieci wydanych w ostatnich latach w Polsce. Pisarka Julia Donaldson – autorka z ogromnym dorobkiem, w Polsce prawie nieznana – do spółki z ilustratorem Axelem Schefflerem stworzyła opowieść krótką, zwartą i zabójczo śmieszną. Cegiełkę do tego dołożył Michał Rusinek, który rzecz znakomicie przełożył na nasze, potwierdzając nie pierwszy i nie ostatni raz, że tłumaczem jest znacznie lepszym niż poetą. Tytułowy Gruffalo to mityczny straszliwy potwór mieszkający gdzieś w ciemnym lesie. Tylko czy na pewno mityczny? Mała myszka jest przekonana, że tak, ale nie powstrzymuje jej to przed straszeniem innych zwierząt opowieściami o nim. Gdy lis, sowa i wąż dybią na jej życie, opowiada im o swej przyjaźni z Gruffalo, na co mieszkańcy lasu zmykają gdzie pieprz rośnie. Okazuje się jednak, że potwór istnieje naprawdę, tyle że jego straszliwy wygląd i ogromna siła nie idą w parze ze sprytem. Ilustracje Axela Schefflera są żywe, jednocześnie realistyczne (las) i baśniowe (postaci) i doskonale współgrają z tekstem. Wierszowana opowieść autorstwa Julii Donaldson posiada rytm, rym i powtarzalny schemat, co niezwykle podobna się dzieciom, w dodatku w polskim przekładzie nie traci wcale walorów oryginału. Znakomicie nadaje się do czytania wraz z dzieckiem dzięki powtórzeniom niektórych fraz („Oj, lisek-głuptasek! To każdy wie przecież, że nie ma żadnego Gruffalo na świecie”). A dzięki temu, że jest krótka, można ją czytać po wielokroć bez znużenia. Jeśli nie znacie jeszcze opowieści o strasznym Gruffalo, nie zastanawiajcie się nad kupnem, bo to znakomita książka. A tytułowy stwór wcale nie jest tak straszny jak go malują.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Powieść australijskiego pisarza została wyróżniona nagrodą Pulitzera w 2014 roku. Zasłużenie, bo rozmach i piękno tej prozy urzeka i oczarowuje, co zresztą zostało zachowane w polskim tłumaczeniu. Ale na dnie czai się groza i okrucieństwo. Główny bohater Dorrigo Evans, australijski lekarz, trafia do japońskiej niewoli i tam w 1943 roku wraz z innymi żołnierzami pracuje przy budowie Kolei Śmierci w Birmie. Musi mierzyć się z sytuacjami na pograniczu życia i śmierci. Jako lekarz jest dla pozostałych kotwicą, kimś, kto innym daje siłę i nadzieję na przetrwanie. Podczas morderczych dni w obozie pracy przy zdrowych zmysłach trzymają go jedynie wspomnienia dawno przeżytego romansu, o którym nie może przestać myśleć. Powieść przedstawia także lata powojenne: Dorrigo wraca pamięcią do lat spędzonych w Birmie, nie mogąc się uwolnić od tego szczególnego rodzaju poczucia winy, którego doświadczają ci, którzy ocaleli po traumatycznych przejściach. Flanagan portretuje także japońskich oficerów, obozowych sadystów oraz – po wojnie – tych, którzy nie mogą zerwać z wojennymi przeżyciami. „Ścieżki północy” to opowieść o ludzkiej pamięci, która może zarówno ocalać, jak i niszczyć oraz o zachowaniu człowieczeństwa w sytuacjach, które niszczą godność ludzi. Wiele fragmentów jest drastycznych, co potęguje wydźwięk tej powieści.
Trzecia i jednocześnie najsłabsza jak dotąd część cyklu. Fragmenty pisane „z punktu widzenia mordercy” grzeszą banałem, intryga jest prościutka (nie ratuje jej jeden zwrot akcji w końcówce), mało tu charakterystycznego dla kryminału główkowania, niewiele fascynujących zagadek i tropów, a za to dużo łażenia za kolejnymi podejrzanymi, z czego nic specjalnie ciekawego nie wynika. Ach, i połowę akcji zajmują dylematy uczuciowe w trójkącie Cormoran-Robin-Matthew. Ale, kurczę, to się i tak świetnie czyta. J.K. Rowling ma rzadki talent pisania zajmująco kompletnie o niczym (King też tak potrafi, nieprzypadkowo zresztą oboje należą do najpopularniejszych na świecie pisarzy). I przy całej mojej niechęci do wspomnianego wyżej wątku „uczuciowego” (już w poprzednich częściach bałam się, że zacznie on dominować fabułę, a bardzo nie lubię, kiedy coś odciąga uwagę od zagadki) muszę przyznać, że autorka nie idzie na łatwiznę i nie robi z Matthew typowego Narzeczonego, Którego Jak Najszybciej Trzeba Rzucić Dla Tego Właściwego Faceta (Matthew ma też swoje racje i można przynajmniej zrozumieć, czemu Robin się z nim związała), a i zakończenie wcale nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Niemniej, liczę że w następnych tomach zawirowań uczuciowych będzie mniej, a za to dostaniemy więcej kryminalnej intrygi. Dobrej kryminalnej intrygi, może tak na poziomie „Wołania kukułki"?
Pierwsze wydanie „Srebrnej Natalii” ukazało się dziesięć lat temu, w 2006 roku. Najnowsza edycja książki, tym razem wydana nakładem wydawnictwa Marginesy, jest wersją rozszerzoną i poprawioną. Znalazło się tu trochę wcześniej niepublikowanych informacji, dotyczących głównie przeszłości samej Natalii Gałczyńskiej oraz jej gruzińskich przodków. Wszystko to dzięki energicznej postawie autorki i jednocześnie córki Natalii oraz Konstantego, Kiry Gałczyńskiej. Mimo licznych przeciwności udała się ona do Gruzji w poszukiwaniu szczegółów o rodzie Awaliszwilich, z którego pochodził ojciec Natalii, Konstanty Nikołajewicz. Co prawda opis podróży na Kaukaz ma niewiele wspólnego z samą bohaterką książki, stanowiąc bardziej podróżniczy reportaż luźno powiązany z głównym tematem, wpisuje się on w chronologię wydarzeń, które swój początek miały na Kaukazie i które doprowadziły Awaliszwilego do Kalisza. To właśnie tam urodziła się Natalia, przyszła muza Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Nie da się ukryć, że właśnie Kira Gałczyńska jest osobą, która na temat losów swoich rodziców wie najwięcej. Autorka przedstawia ich życiowe decyzje i kłopoty z pewną dozą wyrozumiałości, choć nie mogę się zgodzić z notką wydawcy, jakoby styl był „pozbawiony sentymentalizmu”. Owszem, Gałczyńska wcale nie stroni od opisywania cięższych chwil i kłopotliwych elementów życia swoich rodziców, jednak widać wyraźnie, że nie uważa tych momentów (nie tak znowu rzadkich) za istotne. Miejscami irytujące są też metafizyczne kawałki wplecione szczególnie w pierwsze rozdziały książki. Ale jeśli przymknąć oko na miejscami przyciężkawy styl oraz fakt, że mamy raczej do czynienia ze wspomnieniami i luźną gawędą niż czymś, co można by określić mianem pełnej biografii, „Srebrna Natalia” może okazać się przyjemną lekturą, choć przeznaczoną głównie dla miłośników twórczości Gałczyńskiego. Tych jednak z pewnością nie brakuje.
Solidna rzemieślnicza robota – tak mogłabym podsumować tę książkę. Nie ma tu żadnego elementu, który bardzo wybijałby się na plus, ale nie ma też takiego, który odstawałby na minus. I podoba mi się, w jaki sposób autor utrzymuje równowagę pomiędzy poszczególnymi elementami, np. bohaterowie (ojciec policjant i córka dziennikarka) są wyraźnie zarysowani i każdy z nich ma swoje życie prywatne, ale też to życie nie wpycha się na plan pierwszy, dzięki czemu możemy przeczytać część dziewiątą bez znajomości ośmiu poprzednich i bez obaw, że pogubimy się w telenowelowatych zawiłościach. Przez większość czasu akcja biegnie spokojnie (bonus dla tych, którzy lubią tradycyjne śledztwa), ale pod koniec przyspiesza (to z kolei bonus dla lubiących sensację). Można więc uznać, że to książka z gatunku „dla każdego coś miłego”. Dodatkowy plus za ładnie wykreowany, zimowy klimat.
Lubię urban fantasy, a nie lubię romansów paranormalnych, miałam więc ze „Złodziejem dusz” problem. Wszystko to, co należy do porządku „urban”, jest tu naprawdę niezłe, kiedy Dora prowadzi śledztwo (dwa śledztwa), można się wciągnąć, magiczna strona Torunia wygląda ciekawie, styl, mimo ogólnej prostoty (a może właśnie dzięki niej?), jest lekki i gawędziarski. Niestety, elementy paranormalne psują dobre wrażenie, Dora trochę za bardzo zachwyca się sama sobą, a przede wszystkim inni bohaterowie trochę za bardzo zachwycają się nią. I wreszcie clou programu, czyli romans, czy też właściwie wstęp do romansu, oparty na ciągnących się niemiłosiernie długo, średnio interesujących przekomarzankach oraz sztucznie generowanym „napięciu” – do tej pory nie wiem, czemu właściwie diabeł i wiedźma nie mogli pójść do łóżka od razu (i tak przecież wiadomo, że pójdą), a potem zająć się ciekawszymi sprawami. Z mojego punktu widzenia jest to więc książka z niewykorzystanym potencjałem (wolałabym więcej urban fantasy, a mniej romansu), jeśli natomiast ktoś lubi odwrotne proporcje, może dopisać do oceny dwie albo i trzy gwiazdki.
Mam mieszane uczucia wobec tej książki. Początek jest ciekawy, w dużej mierze (choć nie tylko) ze względu na fenomenalnie narysowane tło wiktoriańskiego Londynu oraz klimat staroświeckiej awanturniczej opowieści. Potem fabuła zapętla się coraz bardziej i z każdym kolejnym zwrotem akcji trudniej ją brać serio – to nie awanturnicza opowieść, a bardziej parodia tychże. Wiem, że to świadomy wybór autorki i tak miało być, niemniej podobne podejście sprawia, że trudno emocjonalnie zaangażować się w historię, a interesująca gra z konwencją tylko częściowo to wynagradza. Miałam też problem z polubieniem obu głównych bohaterek. Tak, rozumiem, co je ukształtowało i co stało za ich decyzjami, ale obdarzyć sympatią ich nie potrafiłam. Z drugiej strony, jeśli pominąć emocje, można w tej książce znaleźć sporo zalet, choćby wspomnianą wyżej grę z konwencją, oryginalny pomysł połączenia awanturniczej opowieści z romansem lesbijskim (tylko dlaczego między bohaterkami tak bardzo nie ma chemii?), czy wreszcie pokazanie, jak kiepska była sytuacja kobiet (z każdej warstwy społecznej) w dziewiętnastowiecznej Anglii. Mimo pewnych zastrzeżeń zdecydowanie warto przeczytać.

W jaki sposób książka, która zasłużenie dostała Pulitzera jednocześnie zasłużyła tylko na 80%?