Jurij Andruchowycz opisuje odwiedzone przez siebie miasta z różnych stron. W jego tekstach spotykają się prywatne wspomnienia i erudycyjne anegdoty. Raz za pióro chwyta poważny poeta i literat, innym razem buntownik, zawadiaka i luzak.
O pożytkach miejskich przechadzek
[Jurij Andruchowycz „Leksykon miast intymnych” - recenzja]
Jurij Andruchowycz opisuje odwiedzone przez siebie miasta z różnych stron. W jego tekstach spotykają się prywatne wspomnienia i erudycyjne anegdoty. Raz za pióro chwyta poważny poeta i literat, innym razem buntownik, zawadiaka i luzak.
Jurij Andruchowycz
‹Leksykon miast intymnych›
„Miejsca to niezawodni świadkowie. Wspomnienia są płynne. Czasami idzie to tak daleko, że przeszłość bywa wręcz zmyślana i wynajdywana […] Tymczasem z miejscami rzecz ma się inaczej: one zawsze były i są, nawet jeśli ktoś, kto wspomina przeszłość, dawno się od nich oddalił. Posiadają własne życie” – pisał Karl Schlögel
1). Jurij Andruchowycz podążył za słowami niemieckiego prozaika i postanowił opowiedzieć swoją historię za pomocą miast, ufając, że będą to najlepsi i najwiarygodniejsi „świadkowie” jego historii. I vice versa – opisać miasta przy wsparciu osobistych doświadczeń. Ujmując zamysł całej książki zwięźlej i bardziej metaforycznie, można powiedzieć jeszcze inaczej – ukraiński twórca sportretował miejsca i nakreśli krajobrazy swojej osobowości.
Tytuł tego artykułu jest przewrotny. Flânerie (franc. „nieśpieszna przechadzka”) bowiem przeciwstawia się utylitaryzmowi. Spacer jest wyrazem beztroski i bezcelowości, powolny krok flâneura urasta do buntu wymierzonego w bezrefleksyjny styl życia mieszkańców wielkich miast. Nie można mówić o pożytkach z przechadzki, bo przechadzka z samej definicji nie przynosi żadnego pożytku. Jest formą relaksu, odpoczynku, ale także – o czym często się zapomina – formą poznania świata, jednym ze sposobów bycia w mieście. Literatura, podobnie jak spacer, najczęściej nie jest źródłem żadnych dochodów materialnych. Pisanie i spacerowanie są nieopłacalne, co nie znaczy, że nie obfitują w inne korzyści, które górnolotnie określić by można „korzyściami ducha”.
Przy okazji „Leksykonu miast intymnych” nie sposób zapomnieć o wpływie Waltera Benjamina. To on – interpretując dzieła Charlesa Baudelaire’a – wykorzystał figurę flâneura, by opisać sytuację egzystencjalną człowieka w wielkim mieście. Doświadczenie miasta, jak wiadomo, jest jednym z najważniejszych doświadczeń nowoczesności i ponowoczesności. Flâneura po Benjaminie różnie interpretowano. Raz był to osobnik typowy dla wielkomiejskiej rzeczywistości, oddany konsumpcyjnemu stylowi życia; zakupoholik, mogący całe dnie przepędzić na oglądaniu sklepowych wystaw. Innym razem przeciwnie – okazywał się inteligentem; czytelnikiem miasta, który każdą ulicę i każdy budynek traktował jako dający się zinterpretować tekst.
Andruchowycz jest flâneurem w inteligenckiej odsłonie. Niespiesznie przemierza kolejne ulice, kolejne miasta, by później w swoich tekstach skonfrontować zaobserwowane w czasie spaceru niesamowitości z lokalną literaturą czy opowieściami znajomych. Czytając „Leksykon…” można zauważyć, że „lektura miasta” to proces dwuetapowy. Prócz rzeczywistych budynków, prawdziwych ulic, istnieją równolegle ich fantazmatyczne odpowiedniki wykreowane przez powieści czy popkulturowe klisze turystyki. Andruchowycz nieraz sięga po literaturę, by wyjaśnić genius loci miasta. Robi także na odwrót – odkrywając pierwiastek magiczny miasta, ukazuje jak rodziła się tam wielka literatura (symptomatyczny jest tu, rzecz jasna, rozdział o Drohobyczu).
Co łączy Detroit i Dniepropietrowsk? Jakie cechy wspólne posiadają Gdańsk i Genewa? Co splata losy Warszawy i Wenecji? Odpowiedź jest prosta – miasta zaczynają się na te same litery alfabetu. Tylko czy aż? W swoim zbiorze Jurij Andruchowycz narzucił swoim tekstom żołnierski porządek leksykonu
2). Zrezygnował z chronologii, zrezygnował z szeregowania utworów według jakiegoś klucza tematycznego czy fabularnego. Eseje w porządku alfabetycznym. Brzmi to jak wymierzony z zimną krwią zamach w ten gatunek najbardziej swobodny, który ma być – jak wskazuje francuski źródłosłów – próbą. Próbą zmierzenia się ze słowem, próbą uchwycenia jakiegoś problemu z różnych stron, bez oddawania się przy tym jednej prawdzie, a raczej wsłuchaniu się w kakofonię świata i własnych myśli.
„Czytajcie tę książkę tak, jak będziecie mieli ochotę, w całkowicie dowolnej kolejności” – zachęca Andruchowycz, uderzając w pozorną „encyklopedyczność” swojego dzieła. Po „Leksykonie miast intymnych” wędruje się jak po globusie – tak jak kręci się plastikową kulą i zatrzymuje palec w przypadkowo wybranym miejscu Ziemi, tak i przerzuca się strony, otwierając książkę na wylosowanym mieście. Można „Leksykon…” potraktować również jak przewodnik. W indeksie szuka się wtedy wybranego miasta i czyta, co napisał o nim ukraiński poeta. Ci jednak, co szukają w książce suchych turystycznych ciekawostek, srodze się zawiodą. Tu bowiem dochodzi trzeci wyraz tytułu, czyli „intymny”. Historie tu zawarte są często historiami prywatnymi, rzadko traktują, o tym, co widzialne gołym okiem, częściej skupiają się na tym, co w pamięci i sercu autora.
Ale nie tylko tytuł zwraca uwagę. Przecież mamy jeszcze ów zagadkowy podtytuł – „Swobodny podręcznik do geopoetyki i kosmopolityki”. Swobodny podręcznik – czyli książka, z której można się czegoś nauczyć, ale będzie to nauka niezobowiązująca. Za założyciela geopoetyki uważa się Kennetha White’a. I wbrew potocznemu rozumieniu tego terminu, wcale nie chodzi o dział literaturoznawstwa, który zajmowałby się badaniem związków między tekstem a przestrzenią. To jest przedmiotem zainteresowań geokrytyki. Geopoetyka – w dużym skrócie – ma charakter postulatywny. Według White’a dzięki poezji człowiek może odnowić swoje relacje z Ziemią, nadszarpnięte przez nowoczesność i postęp technologiczny. W geopoetyce, a więc poetyce Ziemi, chodziłoby o poezję, dla której najdonioślejszym tematem jest cała planeta. Bo planeta, która w dobie globalizacji stanowi punkt odniesienia dla każdego człowieka, łączy wszystkich ludzi, niweluje podziały narodowe, kulturowe i etniczne.
Jeśli szukać związków tej książki z geopoetyką, byłby to pewnie kosmopolityzm Andruchowycza, który w żadnym z opisywanych miast nie czuje się obco. W każdym miejscu bardziej niż Ukraińcem, jest po prostu obywatelem świata. Te eseje wyrastają z jednostkowego, niepowtarzalnego doświadczenia miejsca. Do opisu tego, co osobne, poeta wykorzystuje to, co wspólne i do oddania w tekście tego, co wspólne, posługuje się tym, co osobne. I właśnie ta silna obecność autora w tekście sprawia, że należy „Leksykon” zaklasyfikować jako memuarystykę. Owa „intymność” tych utworów może się wielu czytelnikom spodobać, w szczególności wielbicielom osoby Andruchowycza. Zdarza się jednak, że osobiste historie nużą i niektórzy mogą czuć się nieco zawiedzeni, że zamiast leksykonu miast, otrzymują w wielu miejscach leksykon przeżyć i wspomnień poety.

1) K. Schlögel,
W przestrzeni czas czytamy. O historii cywilizacji i geopolityce, przeł. I. Drozdowska, Ł. Musiał, posł. H. Orłowski, Poznań 2009.
2) Porządek alfabetyczny – to także jest spuścizna po Benjaminie, który w swoich monumentalnych „Pasażach” uporządkował rozdziały w kolejności alfabetycznej.