Dobra wiadomość: „7.27 do Smoleńska” to książka lepsza od kilku poprzednich powieści Marcina Wolskiego. Zła wiadomość: niestety nie czyni to z niej książki dobrej. A tych, którzy liczą, że dostarczy ona jakichś ciekawych teorii na temat najsłynniejszej polskiej katastrofy, czeka gorzkie rozczarowanie.
Konrad Wągrowski
Smoleńsk Fiction, czyli jestem w kropce
[Marcin Wolski „7.27 do Smoleńska” - recenzja]
Dobra wiadomość: „7.27 do Smoleńska” to książka lepsza od kilku poprzednich powieści Marcina Wolskiego. Zła wiadomość: niestety nie czyni to z niej książki dobrej. A tych, którzy liczą, że dostarczy ona jakichś ciekawych teorii na temat najsłynniejszej polskiej katastrofy, czeka gorzkie rozczarowanie.
Marcin Wolski
‹7.27 do Smoleńska›
Na samym początku muszę jasno określić podstawowe założenie tej recenzji. Otóż nie chcę oceniać „7.27 do Smoleńska” w kontekście politycznego aspektu tej książki. Nie mam zamiaru jej czytać by utwierdzać się w przekonaniu, że w Smoleńsku miał miejsce zamach, czy wręcz przeciwnie – by naśmiewać się z tych teorii, choć oczywiście swoje zdanie w tej materii mam. Powieść Wolskiego czytam jako political fiction oparte na jednej z popularnych teorii spiskowych – tak jak w „Dallas’63” nie szukałem prawdy na temat zamachu na prezydenta Kennedy’ego, a z „Dnia Szakala” nie uczyłem się biografii Charles’a de Gaulle’a.
Przedstawienie podstawowych faktów jednak jest niezbędne, bo oczywiście dla wielu czytelników sam temat jest istotny przy doborze lektury. Powiedzmy więc jasno: „7.27 do Smoleńska” to wizja autora tego, co mogło według niego wydarzyć się 10 kwietnia 2010 roku. Nie ma co ukrywać, że wizja jest oparta na którejś tam z teorii zespołu Antoniego Macierewicza, zakłada, że samolot prezydencki był celem zamachu, za którym stali Rosjanie, nie bez wiedzy – co nie jest jasno powiedziane, ale wystarczająco jasno zasugerowane – polskiego rządu.
Wolski wprowadza postać rosyjskiego inżyniera lotnictwa Igora Rykowa (nazwisko z Mickiewicza zapewne nie bez przyczyny), który brał udział w remoncie Tu-154 na rosyjskiej ziemi i był świadkiem dość tajemniczych wydarzeń, jakie miały miejsce podczas tamtejszych prac. Bohatera poznajemy, gdy okazuje się, że czwórka jego kolegów zginęła w podejrzanie wyglądającym wypadku samochodowym. Rykow zdaje sobie sprawę, że będzie kolejnym celem i rozpoczyna ucieczkę do Polski, z jednej strony chcąc ratować swą skórę, z drugiej ostrzec Polaków, że prawdopodobnie planowany jest zamach. Jego śladem podążają oprawcy z KGB (czy jak to się teraz nazywa), którzy nie wahają się również wykonywać mokrej roboty na terenie obcego państwa. Jak to oprawcy z KGB (czy jak to się teraz nazywa).
„7.27 do Smoleńska” jest powieścią lepszą od ostatnich dzieł Wolskiego jak „Mocarstwo” czy „Prezydent von Dyzma”, bo w przeciwieństwie do nich autor tym razem przez większość swej książki (dlaczego nie przez całą – o tym na końcu) wie dokąd zmierza. „7.37” jest bardzo klasyczną opowieścią o osaczonym bohaterze, który ucieka przed bezwzględnym wrogiem, jednocześnie mając do wypełnienia konkretną misję. Po drodze będzie musiał pozyskiwać sojuszników, przechytrzyć wroga, przemieszczać się w kierunku celu.
Problem w tym jednak, że sama konstrukcja książki jest tak niewyszukana, jak tylko być może. Tego rodzaju opowieści czytaliśmy już dobre 40-50 lat temu, historia jest w gruncie rzeczy całkiem przewidywalna i sztampowa. Jeśli zaś zna się dotychczasową twórczość Wolskiego – jeszcze bardziej przewidywalna i sztampowa (nawet z obowiązkową sceną erotyczną – Rykow to oczywiście porządny i szlachetny gość, kochający swą narzeczoną, ale gdy nadarzy się okazja seksu z wabiącą go atrakcyjną Polką, skorzysta z niej z ochotą – jak to u Wolskiego). Choć na szczęście czyta się lekko, nie ma dłużyzn, dzieje się dużo. Jak to u Wolskiego.
Każdy, kto chciałby w tej opowieści szukać jakiejś spójnej teorii dotyczącej zdarzeń w Smoleńsku, musi się gorzko rozczarować. Zwykle w takich sytuacjach utalentowani autorzy próbują mieszać fakty i fikcję, postacie autentyczne z bohaterami literackimi, tak by czytelnik nie widział gdzie kończy się prawda i zaczyna wyobraźnia. Tu nie ma praktycznie niczego takiego – Wolski poza ogólnym tematem feralnego lotu nie próbuje wykorzystać jakichkolwiek autentycznych wydarzeń, postaci, zasugerować, że jego historia ma oparcie w faktach, że „tak naprawdę być mogło”. Wszystko toczy się w formie luźnej opowieści, na żadnym poziomie nie budującej wiarygodnej political fiction.
Jeśli Wolski miał ambicje pokazać w swej książce coś więcej – nie wiem, złowrogą politykę Rosji, rozkład państwa polskiego, to odpuszcza te tematy walkowerem. Niby mamy oczywiście spisek, niby mamy skorumpowanych policjantów i urzędników, fingowane samobójstwa, ale wszystko to jest bardzo płytkie, na poziomie nieskomplikowanej politycznej publicystyki, jakiej pełny jest Internet. Ogólnie ma się wrażenie, że książka napisana jest niedbale, byle tylko przedstawić najoczywistsze fakty i sensacyjną fabułę i liczyć, że sprzeda ją chwytliwy – w pewnych środowiskach – temat.
Nie mogę jednak nie poruszyć kwestii zakończenia powieści, bowiem wywraca ona dodatkowo jeszcze oczekiwania i pozostawia czytelnika w dużej konsternacji. W następnych linijkach zdradzam więc finał „7.27 do Smoleńska”, czytajcie więc dalej tylko wówczas, gdy znacie już książkę Wolskiego, bądź nie planujecie jej lektury.
Marcin Wolski jednym ruchem dodatkowo przekreśla potencjalnie główny atut swej książki: sugestię, że wbrew medialnej narracji przedstawia ona prawdziwy przebieg wydarzeń. W powieści bowiem ostatecznie do zamachu nie dochodzi – Tupolew odlatuje na inne lotnisko, a Rosjanie mówią sobie, że będą przecież następne okazje. Jeśli więc ktoś miał wątpliwości, czy czytał kompletną fikcję literacką, w tym momencie tych wątpliwości musi już być pozbawiony.
To jednak najmniejszy problem tego finału. Jak bowiem zostaje ocalony prezydent i jego świta? Nie, wcale nie dzięki akcji Rykowa – on nie zdąży. Na szczęście zadziała czynnik nadprzyrodzony: modlitwa do Jana Pawła II zaowocuje jego interwencją i na lotnisku rozbije się wcześniejszy samolot transportowy, uniemożliwiając lądowanie Tupolewowi, a co za tym idzie i przeprowadzenie zamachu.
I tu jestem w kropce.
Bo właściwie jaki był sens takiej zmiany finału tej historii?
Czy Marcin Wolski chce napisać historyjkę ku pokrzepieniu serc, w której bohaterskiej Polski strzegą siły nadprzyrodzone?
Ale jeśli tak, to wyraźnie wynika, że w realnej rzeczywistości takiego wsparcia nie ma. Krótko mówiąc, Wolski mówi jasno, że w prawdziwym świecie wstawiennictwo Jana Pawła II nie działa. Pewnie i racja, ale znając poglądy autora, raczej nie spodziewałbym się takiej konstatacji.
A poza tym spójrzmy na rozwiązanie sprawy. Czy naprawdę Marcin Wolski chciał powiedzieć, że w celu uratowania polskiego prezydenta niebiosa spowodowały śmierć niewinnej załogi innego samolotu?
Jestem w kropce.

Jak dla mnie najgorszy w tej książce jest początek. Dzielna Matka Polka dwóch wybitnych polityków, spotkanie mężów stanu z Gruzji i Polski, którzy wiedzą, ze są na celowniku, a w końcu rozmowa na sopockim molo - po odczytaniu jej treści, z ruchu warg, analitykom z Waszyngtonu kapcie z nóg pospadały.