Sięgając po książkę Kołodziejczyka, czytelnik nie powinien oczekiwać reportaży, które jak skalpel rozcinają rzeczywistość i ukazują nam jej prawdziwe oblicze. To raczej zbiór opowiadań, stylistycznie dobrych, skrojonych na anegdoty, w każdym przypadku ciekawych i… pozostawiających niedosyt, że jest ich tak mało.
Dzika Polska
[Marcin Kołodziejczyk „B. Opowieści z planety prowincja” - recenzja]
Sięgając po książkę Kołodziejczyka, czytelnik nie powinien oczekiwać reportaży, które jak skalpel rozcinają rzeczywistość i ukazują nam jej prawdziwe oblicze. To raczej zbiór opowiadań, stylistycznie dobrych, skrojonych na anegdoty, w każdym przypadku ciekawych i… pozostawiających niedosyt, że jest ich tak mało.
Marcin Kołodziejczyk
‹B. Opowieści z planety prowincja›
Tom otwiera tekst o podróży z prowincji do Warszawy, a zamyka opis podróży z Warszawy na wieś. Miasto – dla wielu robotników przyjeżdżających tu tylko do pracy – to symbol sukcesu, udanej kariery i szczęśliwego życia. Tam bowiem, gdzie miasto nie dociera, dociera popkulturowy entourage, który stwarza mit miasta jako miejsca szczęścia i spełnienia. Budowa metra (na którą przecież „miastowi” często psioczą, bo jest to tylko namiastka potężnej kolei znanej z innych europejskich metropolii), las dźwigów, piętrzące się budynki i szklane biurowce – krajobraz miejski dla jednego z bohaterów staje się źródłem nostalgii, przestrzenią alternatywnego życia, na które szanse kiedyś zaprzepaścił. I choć nie wszystkie postaci tak wyraźnie mówią o micie miasta, to zdaje się, że w każdej z nich lęgnie się podobna tęsknota.
Kołodziejczyk ustawia reportaż już na samym początku. Tytuł – „B. Opowieści z planety prowincja” – jest przecież dowartościowujący miasto kosztem wsi, przedmieść, małych miasteczek czy szeroko pojmowanej „prowincji” właśnie; sugeruje, że obok gorszego „B” istnieje jakieś lepsze „A” – świat metropolii, kapitalizmu, życia może nie lepszego, ale na wyższym poziomie finansowym, kulturowym, społecznym. Tym samym autor poniekąd wybiera czytelnika, do którego książka ma trafić. Chyba najkrócej można powiedzieć, że jest to inteligent zamieszkały w jednym z większych polskich miast, dla którego wyprawa poza cywilizowaną przestrzeń miejską jest lotem na inną planetę.
Nie jest to do końca prawda. Bowiem prowincja w przypadku tego reportażu oznacza nie tylko zabitą dechami wieś i przecinające bezdroża rozklekotane pociągi, ale po prostu Polskę nieznaną i często pomijaną przez media głównonurtowe. Kołodziejczyk ukazuje różne jej oblicza. Jedna z historii przedstawia zwyczajny dom o plebejsko-inteligenckich tradycjach, w którym wybujałe ambicje matki doprowadzają do ucieczki syna, w innej opowieści śledzimy koleje życia nauczyciela matematyki, który dostaje pracę w pisemku pornograficznym, gdzie odpisuje na erotyczne listy fanów pod pseudonimem Nikola Pennis. Są tu także opowiadania o niespełnionych aktorkach jeżdżących regularnie na castingi do Warszawy czy o młodzieńcach rzucających się pod niemieckie samochody z nadzieją na odszkodowanie (co ciekawsze, nie od ubezpieczyciela, tylko od samego kierowcy, problem w tym, że trafić można na „dobrego Niemca” i „złego Niemca”, dobry – zapłaci za rehabilitację i znajdzie pracę w Niemczech, nękany wyrzutami sumienia; zły – oskarży o desperata o spowodowanie wypadku).
Książka została wydana w serii „Strefa reportażu”, ale z przynależnością gatunkową lepiej być tu ostrożnym. Ta proza nie rości sobie praw do szczegółowej faktografii, wyłuszczania prawdziwych nazwisk i ustalania dokładnych dat. Teksty Kołodziejczyka skrojone są nieraz jak nowele, które nie ukazują prawdy o konkretnym miejscu czy sprawie, ale przedstawiają ludzkie emocje i uczucia, a te pozostają niezmienne, obojętnie czy zajrzymy do mieszkania w wielkim mieście czy do domu na zapomnianej prowincji. Często zamiast dbającego o detale dziennikarza spoza tekstu spoziera narrator, dla którego najważniejsze jest ułożenie historii podług klasycznych praw dramaturgii – z rozwijającą się akcją, zaskakującym punktem kulminacyjnym i frapującym, nieraz otwartym zakończeniem, które nawet jeśli przynosi jednoznaczną odpowiedź fabularną, to nie odsłania całej prawdy o danej postaci. Każdego bohatera poznajemy na podstawie jednego, krótkiego wycinka z jego życia, przez co obraz prowincji jest fragmentaryczny, niepełny, a forma opowiadań anegdotyczna.
Reportaż z własnej ojczyzny to wyzwanie większe niż mogłoby się wydawać. Bo, owszem, jechać daleko nie trzeba, nauka języka również nie jest konieczna, spojrzeć jednak na najbliższe otoczenie jak na obce, pokazać Polakom to, czego dotychczas nie dostrzegali lub dostrzegać nie chcieli – to już nie lada trudność. Kołodziejczyk wykonał swoją pracę pomysłowo, dodał do tekstów dawkę humoru zapewniającą dystans, ale nie skazującą ich na satyryczny cynizm i – takie mam wrażenie – przyprawił je miłością do prowincji.
