Filip Springer zabiera nas w niepowtarzalną tekstowo-wizualną podróż w świat, na który zwykło się patrzeć z odrobiną obrzydzenia. Poszukując przyczyny degradacji modernistycznej architektury, w swoich reportażach sygnalizuje ciągły kłopot z rozliczeniem się z kulturowym dziedzictwem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Dokumentacja powolnej destrukcji
[Filip Springer „Źle urodzone” - recenzja]
Filip Springer zabiera nas w niepowtarzalną tekstowo-wizualną podróż w świat, na który zwykło się patrzeć z odrobiną obrzydzenia. Poszukując przyczyny degradacji modernistycznej architektury, w swoich reportażach sygnalizuje ciągły kłopot z rozliczeniem się z kulturowym dziedzictwem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Filip Springer
‹Źle urodzone›
Język polski wyraźnie oddziela od siebie słowa „twórca” i „stwórca”, rezerwując zwyczajowo drugi zwrot dla bytów nadprzyrodzonych. Czytając reportaże Filipa Springera „Źle urodzone. O architekturze PRL-u”, trudno nie odnieść wrażenia, że polscy twórcy modernizmu, wbrew tradycji, mocno aspirowali do roli stwórców. W rezultacie, mimo iż temat architektury z założenia zdaje się być tematem estetycznym, trudno znaleźć lepszy sposób interpretacji polskiej wersji modernizmu, aniżeli przez kontekst polityczny.
Druga po „Miedziance. Historii znikania”, książka Springera, to efekt wspólnych podróży autora po Polsce w towarzystwie architekta Marka Woźniczki. Podróży, w których co jakiś czas wewnętrzna potrzeba nakazywała zatrzymać samochód, przyjrzeć się niszczejącej powoli wielkomiejskiej tkance naznaczonej łatką „budownictwa komunistycznego”. Woźniczka, jako profesjonalista, z westchnieniem mówił wówczas: „dobra architektura”. Springer dumał nad niejasną przyczyną spsienia. A potem postanowił poszukać przyczyn degradacji.
Reporter krąży pomiędzy reliktami, które nie zdążyły jeszcze doszczętnie zszarzeć, upaść i wreszcie zniknąć. Pozornie, jego tekstowo-graficzna opowieść, to refleksja nad formą istniejącą i rozmowa z tymi, którzy te istnienia do życia powołali. Jednak właściwe pytanie, na które odpowiedzi poszukuje autor, znacznie nie odbiega od pytania z „Miedzianki”. Tam, co rusz, mit i wspomnienie stykały się z bezwzględnością autorytarnej codzienności, pytając dlaczego stało się to, co się stało, dlaczego Miedzianki nie ma? W „Źle urodzonych” idealistyczna wizja ocierająca się o utopię w starciu z kapitalistyczną samowolką pyta, dlaczego nie ma już dla niej miejsca, dlaczego stało się to, co się stało? Dodając, że potrzeba namyślić się nad sposobami uniknięcia scenariusza z Miedzianki.
Modernizm, ostatni zdaje się z wielkich nurtów w architekturze, pomimo swego zróżnicowania oraz lokalnych inklinacji i naleciałości, nieustająco występował z pewną utopijno-wizyjną pretensją. Idealistyczna teoria społeczno-kulturowa, wyprzedzała częstokroć techniczne możliwości. Być może był to efekt niegasnącego wpływu wszechwładnego ojca chrzestnego modernizmu – Le Corbusiera, być może konsekwencja zaistnienia w takich, a nie innych okolicznościach historycznych. Niezależnie od przyczyny, elementy dla modernizmu konstytutywne, doskonale obrazować mogą także podstawę ideową socjalizmu w wersji wschodnioeuropejskiej. Prawdopodobnie z tego powodu, a nie przez koincydencję, tenże modernizm i tenże socjalizm weszły z sobą w perfekcyjną symbiozę.
Mamy więc oś pierwszą łączącą powojennych polskich twórców – współdzieloną idealistyczną wiarę w zbawcze możliwości przemyślanej i teoretyzowanej urbanistyki, planistyki i architektury. Mamy przekonanie, że poza użytecznością i pragmatyką, tworzone projekty muszą umożliwiać realizację społecznej funkcji. Architektura dla Leykama, Hryniewieckiego, Hansenów i Romanowicza, to nie tylko zawód dający możliwość zapychania wolnych przestrzeni megalomańskimi przedsięwzięciami, ale społeczna odpowiedzialność i szansa poprawienia jakości życia. Stąd ich stwórczość.
Pokazuje Springer jednak także drugą oś – indywidualną. Każdy bowiem idealizm inne ma podstawy i przyczyny. Bezlitośnie drążąc dociekliwymi pytaniami, doszukuje się w konstrukcjach architektonicznych reminiscencji intymnego doświadczenia. Wychodzi z tego fascynująca mieszanka opozycji. Społeczne-indywidualne. Wspólnotowe-zdezintegrowane. Własne-publiczne. Wreszcie pojawia się opozycja ostateczna, z którą źle urodzona architektura poradzić sobie nie może – socjalistyczna i kapitalistyczna wizja zagospodarowania przestrzeni miejskiej.
Filip Springer samym tytułem zdaje się stawiać tezę, skąd właśnie spsienie architektury wartościowej. Jednakże odpowiedź nie jest tak prosta, jak chciałby autor. W problemie modernizmu w wydaniu socjalizmu wschodnioeuropejskiego ścierają się bowiem nie tylko konkretne wizje architektoniczne, ale wieloaspektowe kłopoty z dziedzictwem kulturowym PRL-u. Niemożliwy jest tu gloryfikowany bipolarny odbiór, bądź to przez odrzucenie, bądź zaangażowaną akceptację. Obserwując stadia przypadków przygotowane przez Filipa Springera, nie sposób nie odnieść wrażenia, że fałszywy mit powszechnej demokratyczności i kapitalizacji, akurat w architekturze wypacza i zbrzydza estetyczne. Nie sposób nie zgodzić się, że nieco autorytarna decyzyjność może być społecznie wartościowym, racjonalnym rozwiązaniem. Degradacja następuje przecież w głównej mierze w efekcie realizacji projektów nastawionych na zysk, całkowicie pozbawionych społecznego kontekstu. Przykłady łatwo mnożyć. Przy okazji, architektoniczny kapitalizm w wersji polskiej alienuje – najboleśniejszą tego ilustracją są specyficznie nadwiślańskie osiedla strzeżone.
I tu, czas na kontrapunkt. Kiedy 5 grudnia 2012 roku umierał Oscar Niemeyer, polemiści modernizmu z radością ogłosili, że totalna epoka w dziejach architektury symbolicznie dobiegła końca. Przywołując najbardziej znaną realizację architekta – zbudowaną od gołej ziemi brazylijską stolicę – wskazywano na nieprzewidziane skutki utopijnej realizacji. Slumsy wyrosłe na wzgórzach wokół miasta, z roku na rok coraz bardziej zapadające się w sobie, nie przystając do wizji. Zarzucano modernistom brak zainteresowania żywą tkanką miast i anarchizującym, ożywczym rozrostem. Zarzucano brak myślenia o pojedynczym człowieku, o niechęci mieszkańców do zamykania się w przemyślanych do ostatniego szczegółu strukturach. Ekstremalni przeciwnicy wizji Le Corbusiera i jego następców, twierdzą, że nie da się w niektórych realizacjach żyć.
Nie mamy jasnej odpowiedzi, choć czytając, zarówno dzięki autorowi, jak też w wyniku własnej analizy, możemy skłonić się ku jakimś tropom. Zdaje się, że to co z politycznego powstawało i to co przez polityczne skazywane jest na powolne obumieranie, uratować się może jedynie wówczas, gdy zostanie z tej polityczności odarte, gdy rozumiane będzie jedynie jako czysta estetyka.
