Nie wszyscy uznają jego twórczość za sztukę. Nie wszyscy wierzą, że jest w swoim przesłaniu szczery. Ale mało kto potrafi przejść obok jego prac obojętnie. Od niedawna mogą się o tym przekonać również polscy czytelnicy – wydane w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy albumy znacząco wzbogacają naszą wiedzę o Banksym i jego dokonaniach.
Chodź, pomaluj mój blok
[Steve Wright „Banksy. Nie ma jak w domu”, Banksy „Wojna na ściany” - recenzja]
Nie wszyscy uznają jego twórczość za sztukę. Nie wszyscy wierzą, że jest w swoim przesłaniu szczery. Ale mało kto potrafi przejść obok jego prac obojętnie. Od niedawna mogą się o tym przekonać również polscy czytelnicy – wydane w przeciągu ostatnich kilkunastu miesięcy albumy znacząco wzbogacają naszą wiedzę o Banksym i jego dokonaniach.
Steve Wright
‹Banksy. Nie ma jak w domu›
W październiku zeszłego roku do sklepów trafiła książka Stevena Wrighta „Banksy. Nie ma jak w domu”. Przygotowany przez dziennikarza „Venue Magazine” album pokazuje początki kariery słynnego grafficiarza, próbując kreślić portret zarówno Bristolu, w którym z ulicznym malarstwem koegzystowała scena hiphopowa, jak również zastanawia się nad wartością tego, co Brytyjczyk przez lata tworzył.
Trzeba przyznać, że dla czytelnika niezbyt zorientowanego w bristolskich realiach album przedstawia sporą wartość. Wright maluje w nim obraz miasta niewielkiego, ale mającego ogromny wpływ na rozwój street artu. Dziennikarz dotarł do wielu osób związanych z tą dziedziną sztuki, przeprowadził mnóstwo wywiadów, podpierając się jeszcze innymi publikacjami (również samego bohatera). Porządnie udokumentowane, zarówno chronologicznie, jak i wizualnie – poprzez bogactwo ilustracji – są początki Banksy’ego, włącznie z tak interesującymi i mało znanymi szczegółami, jak nazwisko jego głównego inspiratora. A był to Robert del Naja, znany bardziej jako „3D” – założyciel alternatywnego zespołu Massive Attack.
Z albumu Wrighta wyłania się obraz Banksy’ego, jaki części osób jest już pewnie znany. Artysta jawi się tu jako zdeterminowany idealista oddany temu, co aktualnie robi, niewahający się występować przeciwko władzom czy policji. Przytaczane są przykłady utarczek między innymi z władzami Bristolu, które to władze – wraz z rosnącą popularnością grafficiarza – stawały się mu coraz bardziej przychylne. Nie brak też anegdot, wspomniany jest epizod z lokalnymi policjantami, którzy bardzo chcieli porozmawiać z Banksy’m po to, by wybić mu z głowy malowanie ścian. Kiedy główny zainteresowany się o tym dowiedział, podobno aż rozpłakał się ze śmiechu.
Z „Nie ma jak w domu” jest tylko jeden problem – publikacja jakby nie do końca wiedziała, czym chce być. Połączenie w jedno albumu i mocno skróconej biografii artysty zaowocowało chaotycznym układem treści. W pewnym momencie, bez wyraźnego powodu, tekst zostaje przerwany w pół zdania, po czym następuje kilkustronicowe kalendarium. Podobnie rzecz ma się z narracją – Wright owszem, zebrał sporo informacji, ale niespecjalnie układają się one w spójną całość, są raczej poszatkowane. Wynika to prawdopodobnie z tego, że mimo wszystko autorowi nie udało się zebrać odpowiedniej ilości materiałów, bo ciężko wierzyć, by dysponując nimi nie chciałby podzielić się wiedzą z czytelnikiem.
Najciekawiej w „Nie ma jak w domu” wypadają te fragmenty, w których ludzie świata sztuki zastanawiają się nad faktyczną wartością Banksy’ego i jego prac, za które płaci się niebotyczne kwoty. Rozmówcy są zgodni, że kosmicznie wysoka wycena jego dokonań jest bańką, która kiedyś pęknie, a faktyczne znaczenie artysty dla sztuki będzie można stwierdzić dopiero z perspektywy dziesięcioleci.
Perspektywa perspektywą, ale pokusić się o taką ocenę możemy sami, a to za sprawą wydanego kilka miesięcy temu albumu „Wojna na ściany”. Tym razem autorem jest sam Banksy, a zawartość publikacji bogatsza i – co istotne – dużo lepiej rozplanowana. Tekstu odautorskiego jest tu bardzo mało, a jeśli już się pojawia, ma wydźwięk albo anegdotyczny, albo manifestacyjny. Grafficiarz z dużym dystansem i humorem opowiada o swoich poszczególnych projektach (m.in. o niecodziennych przygodach w miejskim zoo), ale też nie stroni od tematów cięższych. Krytykuje na przykład modę na pamiątki z Che Guevarą: „ludzie myślą, że jak ubiorą się a la rewolucjonista, to już się nie muszą zachowywać jak rewolucjonista”.
W podobny sposób Banksy wypowiada się poprzez własne prace. Za główny ich cel można chyba wskazać próbę poruszenia umysłów i pokazania ludziom, co jest pod powierzchnią wielu zachowań czy działań oraz to, że wcale nie muszą się na zastaną rzeczywistość godzić. Wydźwięk dokonań artysty można streścić jako polityczny, antykonsumpcyjny, antysystemowy, opowiadający się przeciwko nadzorowi. A fakt, że jego dzieła zdobyły sobie wielką popularność, po części można tłumaczyć tak, że przy tym wszystkim jego „wrzuty” odznaczają się prostotą i powinny być zrozumiałe właściwie dla wszystkich, którzy są zakorzenieni w naszej kulturze i doskonale rozpoznają kształty kamery czy sklepowego wózka.
To właśnie kamera i wózek symbolizują dziedziny, w jakich prace Banksy’ego przemawiają najbardziej. Wrażenie robi instalacja o sieci McDonald’s „kradnącej nasze dzieci”, składająca się z dziecięcego manekina i balonika ze znanym logo stworzonym ze złotych łuków, przy czym balonik unosi się w powietrzu i tę małą, ludzką postać ciągnie za sobą. Wymowny jest też zestaw kilku rysunków przedstawiających budowę czegoś, co należałoby nazwać „pomnikiem monitoringu”. W ostatniej grafice budowniczowie monumentu składają mu hołd.
Właśnie taka jest cała twórczość Banksy’ego – nieskomplikowana, ale trafiająca w punkt, drwiąca z mechanizmów rządzących naszym światem. W większości przypadków trudno nie przyznać artyście racji, jego przekaz jest uniwersalny, przeważnie dotykający prawd ogólnych. Ciężko również stanąć po stronie osób zarzucających mu i jemu podobnym niszczenie przestrzeni publicznej, na przykład demolowanie reklam. Jak bowiem sam twierdzi, twórcy reklam ulicznych nie powinni oczekiwać uprzejmości, ponieważ ze swoimi produktami weszli w nasze życie bez pozwolenia. I to oni rozpoczęli tytułową „wojnę na ściany”.
Na razie grafficiarze wygrywają ją głównie w takich miejscach, jak Bristol. Na razie.
