Jeśli czujesz, że ktoś dybie na twoje życie, przyjaciele spiskują za twoimi plecami, w domu pojawili się tajni agenci rządowi i przetrząsnęli go od piwnicy po strych, a wychodząc zostawili po sobie ukryty w ścianach skomplikowany system monitorujący twoje życie dwadzieścia cztery godziny na dobę, to dobry czas, aby sprawdzić, czy nie poddałeś się paranoi.
Moje paranoje
[Philip K. Dick „Przez ciemne zwierciadło” - recenzja]
Jeśli czujesz, że ktoś dybie na twoje życie, przyjaciele spiskują za twoimi plecami, w domu pojawili się tajni agenci rządowi i przetrząsnęli go od piwnicy po strych, a wychodząc zostawili po sobie ukryty w ścianach skomplikowany system monitorujący twoje życie dwadzieścia cztery godziny na dobę, to dobry czas, aby sprawdzić, czy nie poddałeś się paranoi.
Philip K. Dick
‹Przez ciemne zwierciadło›
W 1970 roku opuściła Philipa Dicka jego czwarta żona, Nancy, i zabrała ze sobą ich trzyletnią wówczas córkę Isę. W kolejnych latach Dick pisał znacznie mniej i popadał coraz głębiej w uzależnienie od narkotyków. Przyjął pod dach dwóch szwagrów, także świeżo rozwiedzionych i razem stworzyli swego rodzaju komunę, przez którą przewijały się tabuny nastoletnich narkomanów i wykolejeńców. Przeżył kilka przelotnych romansów, najczęściej ze znacznie młodszymi kobietami. Coraz głębiej popadał w paranoję, wszędzie dookoła wietrzył spiski: chciał go zamordować przyjaciel, a różne agencje rządowe wykorzystać do własnych celów. Przechodził leczenie odwykowe w klinice X-Kalay. Możliwe, że cierpiał na schizofrenię i depresję, choć opinie lekarzy bywały w tej kwestii sprzeczne. Zupełnie przestał się troszczyć o sprawy codzienne, miał nieustanne kłopoty finansowe, groziła mu utrata domu. Otaczał się dziwacznymi ludźmi, którym usiłował pomagać, często wpędzając się w jeszcze większe kłopoty. Czytając biografię Philipa Dicka i zakładając, że jest ona rzetelna, trudno nie odczuwać zdumienia. Bo okazuje się wtedy, jak niesamowicie i boleśnie prawdziwa jest powieść „Przez ciemne zwierciadło”. Bohaterowie całkowicie wzorowani na prawdziwych osobach, żarty, anegdoty i całe historie z życia wzięte, a sam Dick to wypisz wymaluj Bob Arctor/Fred.
Jest „Przez ciemne zwierciadło” w głównej mierze studium paranoi, w jaką osuwają się ludzie długotrwale uzależnieni od narkotyków. Szalone wizje, nieustanne poczucie osaczenia, zagrożenia, niezdolność do logicznego myślenia, zaburzenia pamięci, rozpad osobowości, depresja, schizofrenia, myśli samobójcze, skłonności do destrukcji – te wszystkie elementy są tu z okrutną precyzją przerobione przez wzorowanych na prawdziwych osobach bohaterów. Ten potwornie smutny, przygnębiający obraz całego pokolenia staczającego się na dno wskutek własnych nietrafnych wyborów wywiera mocne wrażenie i kojarzy się z przerażającym pejzażem niemieckiego środowiska nastoletnich narkomanów z książki „My, dzieci z Dworca Zoo”. Z tą jednak różnicą, że Dick oszczędził nam bardziej drastycznych szczegółów i zawarł w swej powieści pewną dozę humoru.
Prawie wszystkie wykreowane przez Dicka postaci stąpają na granicy szaleństwa: tropiący mszyce Jerry, spiskujący przeciwko innym majsterkowicz Barris, bez przerwy otumaniona narkotykami Donna, tracący własną tożsamość i zdrowy rozsądek Bob/Fred. Co więcej motywacje bohaterów są zawsze niejednoznaczne, w czym przejawia się jedna z obsesji Dicka – zaufać komukolwiek, nawet samemu sobie, nie sposób, ponieważ każdy gra co najmniej na dwa fronty i miewa sprzeczne cele. Kim na przykład jest Bob Arctor – zwykłym narkomanem, handlarzem działającym na dużą skalę, członkiem tajnego stowarzyszenia, tajnym agentem czy też żadną z tych osób lub wszystkimi naraz? Tego nie jest w stanie odgadnąć nawet Fred, który przecież jest Bobem Arctorem, ale rozpad osobowości nie pozwala mu już na pełne postrzeganie rzeczywistości. Dick obsesyjnie zmagał się z podobnymi kwestiami w odniesieniu do samego siebie i swoich przyjaciół.
Specyficzny humor, pokręcona logika i dziwaczne zachowania bohaterów (na których pewnie wzorowali się twórcy „Trainspotting”) każą zadać sobie pytanie – zgrywa to czy nie zgrywa? Do pewnego momentu wydaje się bowiem, że „Przez ciemne zwierciadło” to nieco przerysowana opowieść o grupie kumpli z niegroźnymi przyzwyczajeniami i nadmiarem wolnego czasu. Sceny, w których Bob Arctor, Freck, Barris i Luckman przekomarzają się ze sobą w oparach absurdu są mistrzowskie i udowadniają, że Dick potrafi świetnie operować humorem. Gdy jednak humor znika okazuje się, że bełkotliwe dialogi są po prostu z życia wzięte i nie jest to już wesoła konstatacja.
W tym całym galimatiasie Dick wskazuje ważny trop, który można nazwać instytucjonalnym. Okazuje się bowiem, że tajemniczym producentem Substancji A, od której uzależniony jest Bob Arctor i wielu innych bohaterów, jest instytucja zajmująca się leczeniem narkomanów i przywracaniem ich społeczeństwu. Oto paradoks współczesnego świata: żeby kogoś wyleczyć, najpierw trzeba sprawić, by zachorował. A przy okazji można jeszcze na tym procederze zbić majątek. Dick zwykł przypisywać zresztą instytucjom, nieważne – prywatnym czy państwowym, jak najgorsze intencje. Policja w „Przez ciemne zwierciadło” jest zupełnie wyjęta spod kontroli społecznej, więcej nawet – policjanci sami nie są w stanie kontrolować siebie, ponieważ wielu z nich, z racji wykonywanych tajnych zadań, jest zmuszonych przyjmować narkotyki, aby wejść w określone role. Tajni agenci nie znają tożsamości innych agentów, wypłatę otrzymują w zakonspirowanych punktach i praktycznie pozbawieni są wszelkiego nad sobą nadzoru. To charakterystyczny dla literatury science-fiction topos – aparat władzy i przymusu przedstawiony jako wszechwładna machina, manipulująca, śledząca, inwigilująca, wyrwana spod kontroli zwykłych obywateli, a zarazem kontrolująca ich na każdym kroku. Tajny agent Fred monitorujący Boba Arctora, czyli samego siebie, to posunięty do granic absurdu przykład takiego motywu. Bob/Fred staje się ofiarą chorego świata, w którym aby pokonać wroga należy stać się gorszym od niego i sięgnąć po środki ostateczne. Nie zdając sobie chyba do końca sprawy z prawdziwego charakteru swej samobójczej misji stacza się na samo dno w uzależnieniu, traci tożsamość, niszczy własne ciało, pozbawia się autonomii, wręcz depersonalizuje.
Posłowie sugeruje, że „Przez ciemne zwierciadło” jest przede wszystkim epitafium dla zmarnowanego pokolenia, które oszukało samo siebie. Dick pisze, że narkomania jest wyborem i nie ma wątpliwości, że jego bohaterowie sami wybrali taką ścieżkę życia. To jedna z tych książek, które, wrzucone do worka „science-fiction”, znikają ze świadomości szerokiego odbiorcy, a szkoda (sam Dick ponoć pragnął, by powieść została uznana za głównonurtową, jednak jego redaktor uznał, że nie ma na to szans – pisarz był już od dawna w określonej szufladce). Rdzeń powieści jest jak najbardziej realistyczny, a elementy fantastyczne drugorzędne i, poza maskującym strojem noszonym przez Boba Arctora/Freda, właściwie bez znaczenia dla całości. Co więcej muzyka, której słuchają postaci (Hendrix, Joplin, Rolling Stones) i kilka innych elementów (wspomnienia dotyczące wojny w Wietnamie i zabójstwa Kennedy`ego) sugerują, że Dick wcale nie zamierzał stworzyć dzieła futurystycznego, lecz jak najmocniej osadzone we współczesności. „Przez ciemne zwierciadło” to tragiczny portret pokolenia, które miało być (i do dziś jest tak przedstawiane) najbardziej wolne, beztroskie, a jednocześnie świadome i mądre, buntownicze i nonkonformistyczne – tymczasem okazało się, że było może bardziej konformistyczne niż wszystkie inne, a buntowało się przede wszystkim przeciwko własnemu życiu, zdrowiu i świadomości. Taki przynajmniej obraz odmalował Philip Dick w jednej ze swych najbardziej osobistych powieści.
Szkoda, że w tak pięknym, ozdobionym świetnymi ilustracjami wydaniu, zabrakło przypisów, ponieważ w obszernych wywodach psychologicznych przeciętny czytelnik nie wyłapie, co jest nawiązaniem do teorii naukowej, a co wymysłem autora. Przydałyby się więc odredakcyjne wyjaśnienia pewnych zagadnień, tym bardziej, że w przypadku tej powieści nawiązań do psychologii, chemii czy matematyki (już nie wspominając o mechanice samochodowej) jest mnóstwo. Podobnie rzecz się ma z pojawiającymi się tu i ówdzie cytatami w języku niemieckim; w czasach przedinternetowych nie miałbym nawet sposobu, by odgadnąć, że to m.in. fragmenty „Fausta” Goethego czy libretta do opery „Fidelio” van Beethovena.
