Prawie 150 lat po śmierci Charlesa Dickensa jego życie i dzieło wciąż stanowią inspirację dla artystów. Dan Simmons jest kolejnym pisarzem (po m.in. G. K. Chestertonie czy M. Pearlu), którego zainspirowały okoliczności powstania ostatniej, nieukończonej powieści angielskiego klasyka – „Tajemnicy Edwina Drooda”.
Potwór z Londynu
[Dan Simmons „Drood” - recenzja]
Prawie 150 lat po śmierci Charlesa Dickensa jego życie i dzieło wciąż stanowią inspirację dla artystów. Dan Simmons jest kolejnym pisarzem (po m.in. G. K. Chestertonie czy M. Pearlu), którego zainspirowały okoliczności powstania ostatniej, nieukończonej powieści angielskiego klasyka – „Tajemnicy Edwina Drooda”.
Dan Simmons postawił sobie za cel stworzenie wielkiej powieści nawiązującej do najlepszych osiągnięć literackich mistrzów XIX wieku i trzeba przyznać, że udało mu się to wspaniale. „Drood” to fantastyczna książka, czerpiąca garściami z pisarstwa Charlesa Dickensa (i nie tylko; można tu znaleźć np. nawiązania do klasyków grozy, jak E. A. Poe), choć podkreślić trzeba, że tylko stylizowana na powieść „z epoki”. Jest ona bowiem bardzo współczesna (pomimo charakterystycznych manieryzmów), bez typowych dla epoki szczegółowych opisów i emfatycznych dialogów.
Tylko z pozoru mamy tu do czynienia z biografią Charlesa Dickensa. Historię snutą przez Simmonsa szybko zawłaszcza sobie Wilkie Collins, którego uczyniono narratorem „Drooda”. Collins był znanym (dziś chyba nieco zapomnianym) pisarzem, bliskim przyjacielem Dickensa i jednocześnie zażartym konkurentem do sławy. Tak naprawdę „Drood” to bardziej biografia Collinsa właśnie, a zarazem studium przypadku pisarza z kompleksami równie wielkimi jak ego. W jego osobie stworzył Simmons jedną z najbardziej odrażających kreatur z jakimi kiedykolwiek spotkałem się w literaturze. Gdyby podjąć próbę zbudowania na tej podstawie obrazu XIX-wiecznego angielskiego dżentelmena, to w opisie musiałyby się znaleźć następujące cechy: zadufany w sobie i przeświadczony o własnej wielkości egoista, niezachwianie wierzący w swoje możliwości, bez wyraźnych poglądów politycznych, społecznych ani religijnych, za to piekielnie inteligentny, słaby fizycznie, narkoman, alkoholik, rasista, homofob, mizogin. W osobowości Collinsa naprawdę trudno dopatrzeć się pozytywów; Simmons popada tu czasem wręcz w przesadę tak charakterystyczną dla karykaturalnych osobowości zapełniających karty powieści Dickensa. Zresztą nie dotyczy to tylko narratora – wielu innych bohaterów, łącznie z Dickensem, jest tu notorycznie przedstawiana w bardzo niekorzystnym świetle (kto da dziś na przykład wiarę temu, że ogromna część dzieł angielskiej literatury owego czasu powstała pod wpływem opium lub alkoholu, a jeszcze częściej – obu tych specyfików naraz?).
Autor nieustannie balansuje na granicy gatunków (fundamentem książki jest powieść biograficzna, wypełniona faktami i anegdotami z życia bohaterów, ale mamy do czynienia też z ciekawie nakreśloną intrygą kryminalną, najprawdziwszym, przerażającym horrorem, romansem i pamiętnikiem), a także na granicy prawdy historycznej i fikcji. Gdzie przebiega ta granica? Najczęściej bardzo trudno to stwierdzić, nawet przy znajomości biografii Dickensa i jego dzieł, w czym objawia się chyba największe mistrzostwo Dana Simmonsa. Niebywałe jest to, że będąc ograniczonym faktami historycznymi, Simmons zbudował świetną, zaskakującą fabułę pełną zwrotów akcji. Nawet wtedy, gdy wydaje się czytelnikowi, że rozgryzł kolejny zamysł autora, ten wytacza ciężkie działa i zmienia tor opowieści w zadziwiający sposób, wciąż lawirując na wspomnianej granicy prawdy i całkowitej fantazji. Co więcej, perspektywa Collinsa, którego oczami widzimy świat jest nieustannie zaburzona przez przyjmowane w ogromnych ilościach laudanum (mieszankę opium i alkoholu). Tytułowy Drood pojawia się w powieści dosłownie kilka razy, bo też historia w mniejszym stopniu dotyczy jego, a w znacznie większym – obsesji, których stał się symbolem czy wręcz ucieleśnieniem. Mnogość interpretacji, które nasuwa autor zachęca do poszukiwania własnych rozwiązań i odpowiedzi na pytania, kim jest ta tajemnicza postać, skąd się wzięła, jaka jest jej rola w życiu bohaterów, czy jest tylko wytworem wyobraźni, a może narkotyczną wizją? itd. To wielka siła powieści Simmonsa – po prawie stu pięćdziesięciu latach zmusić czytelników do poszukiwania odpowiedzi na pytania bardzo podobne do tych, które pozostawił po sobie Charles Dickens.
Co zadziwiające, Simmonsowi udało się utrzymać wysokie napięcie praktycznie od początku do samego końca, a biorąc pod uwagę objętość książki jest to nie lada osiągnięcie. Wypełniona faktografią fabuła krąży wokół postaci Dickensa, Collinsa, Drooda oraz byłego inspektora Fielda tworzących niezwykły czworobok, w którym motywacje jednego bohatera są praktycznie nie do odgadnięcia dla pozostałych.
Duże wrażenie robi na czytelniku pieczołowitość z jaką Simmons oddał klimat XIX-wiecznej Anglii. Nędza większości społeczeństwa skontrastowana została z wystawnym życiem i pogardą wyższych sfer wobec niższych klas. Życie kobiet ograniczało się w owym czasie do ról matki, kochanki lub służącej, a równouprawnienie nikomu nie mieściło się w głowach. Szokujący może się wydawać obraz Londynu jako miasta tonącego w ściekach i końskim gnoju, z Tamizą przelewającą się nieczystościami, wszechobecnym smrodem, cmentarzami nie mieszczącymi zmarłych i z systemem podziemnych korytarzy i tuneli tworzących swoiste miasto pod miastem. Trzeba przyznać, że pod tym względem przygotowanie merytoryczne autora „Hyperiona” było perfekcyjne.
Kapitalne dialogi, świetnie wykreowane postaci (Dickens w wydaniu Simmonsa jest po prostu fenomenalny), fabuła co rusz zwodząca czytelnika na manowce – a przy tym niesamowicie wciągająca, niezwykle bogaty świat, potężna dawka wiedzy historycznej wplecionej w tok narracji, nastrój tajemnicy i osaczenia panujący nieprzerwanie aż do samego końca, pomieszana, dynamiczna chronologia, która zmusza czytelnika do wysiłku – to wszystko niepodważalne atuty „Drooda”. Wad nie stwierdzono (poza jednym błędem w fabule: zamurowany przez ludzi inspektora Fielda otwór pod domem Wilkiego Collinsa razem z nim „przeprowadza się” do innego domu, gdzie odgrywa dość istotną dla fabuły rolę). Danowi Simmonsowi należą się gromkie brawa nie tylko za napisanie znakomitej powieści, ale również za odświeżenie pamięci o jednym z najciekawszych literatów w dziejach i jego pasjonującym życiu.
Na koniec dla przeciwwagi do wcześniejszych zachwytów dorzucić muszę łyżkę dziegciu. Polskie wydanie Drooda jest piękne, więc tym bardziej szkoda, że w tekście mnożą się literówki i inne błędy (np. mylenie nazwisk bohaterów: Dickenson i Dickens, Fields i Field, choć wszystkie one występują w książce) – jest ich niestety tak wiele, że nie zmieściłyby się na całostronicowej erracie. Do tego dodać trzeba dziwaczną interpunkcję (wydzielanie przecinkami wszystkiego, co się da), która jest chyba bardziej angielska niż polska. Ale na tle doskonałej całości, to i tak drobnostki.
Jako ciekawostkę dodam, że Guillermo del Toro, reżyser m. in. „Labiryntu Fauna” i „Hellboya”, przymierza się ponoć do filmowej adaptacji „Drooda”.
