„Granica”, dwutomowa powieść kwintetu ukraińskich pisarzy, Mariny i Siergieja Diaczenków, Henry’ego Liona Oldi i Andrieja Walentinowa, to połączenie fantasy i historii alternatywnej, w tym przypadku – kozackiej Ukrainy. I ta alternatywna Ukraina schyłku XVIII w. jest najciekawsza w tej książce, głęboko zakorzenionej w fantastycznych opowiadaniach Gogola.
Nikt Kozakom nie dorówna!
[Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko, Henry Lion Oldi, Andriej Walentinow „Granica. Zimą jest popyt na sieroty”, Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko, Henry Lion Oldi, Andriej Walentinow „Granica. Czas łamania zakazów” - recenzja]
„Granica”, dwutomowa powieść kwintetu ukraińskich pisarzy, Mariny i Siergieja Diaczenków, Henry’ego Liona Oldi i Andrieja Walentinowa, to połączenie fantasy i historii alternatywnej, w tym przypadku – kozackiej Ukrainy. I ta alternatywna Ukraina schyłku XVIII w. jest najciekawsza w tej książce, głęboko zakorzenionej w fantastycznych opowiadaniach Gogola.
Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko, Henry Lion Oldi, Andriej Walentinow
‹Granica. Zimą jest popyt na sieroty›
Na pierwszych stronach tej książki uderzył mnie dysonans: „W poprzek wysypanej żwirem dróżki leży ciężkie, tęgie ciało ciotki. Nieco dalej babcia – a nianię dokądś wloką…” Nianię? Dlaczego właśnie niania jest tak ważna dla chłopca, któremu świat właśnie wali się na głowę? Ależ oczywiście – to nie „niania”, piastunka, ale nenia, mama, mamusia. Niezmiernie archaiczne słowo, znane już z sanskrytu, a dziś żywe w potocznym języku ukraińskim (zresztą „podwójnie”: nianio to tato, nenia – mama). A to w zupełnie innym świetle stawia tę scenę, epizod rzezi humańskiej – i całe późniejsze losy Judki-Duszehuba.
To był pierwszy sygnał, że „Rubież” (szczęśliwszy przekład tytułu, niż „Granica”) nie należy do literatury rosyjskiej, ale rosyjskojęzycznej literatury ukraińskiej (podobnie jak np. wydany u nas niedawno „Kryptonim »Pingwin«” Andrieja Kurkowa). Dla Rosjanina z Rosji słowo „nenia może być trudno zrozumiałe, ale dla rosyjskojęzycznego mieszkańca Ukrainy jest oczywiste. Potem znalazłem wiele podobnych tropów (w oryginale z pewnością znalazłbym ich więcej) – np. słowniczek, zamieszczony pod koniec pierwszego tomu, w znacznej części składający się z potocznych wyrazów ukraińskich, nieznanych rosyjskiemu (jak bajstruk, czakłun, dżurak [współcześnie dżura, to samo, co polskie „ciura”] kaptan, harmata etc.) i sam w sobie będący aluzją literacką, o czym za chwilę. Albo zwrot „Zdrowia, towarzysze” – po ukraińsku „zdrowie” to zdorowwia (można to usłyszeć w songu weselnym ze „Skrzypka na Dachu”). Albo ukraińska „Niemiecczyzna” (Nimeczczyna) w miejsce normatywnego rosyjskiego Giermanija (po polsku może zręczniej byłoby to oddać właśnie przez „Germanię”?).
Wbrew „blurbiście” autorem tej książki nie jest „rosyjskie trio”. Po pierwsze nie trio, lecz kwintet, po drugie – nie rosyjski, a ukraiński. Wszyscy autorzy mieszkają i tworzą na Ukrainie (choć publikują głównie w Rosji). A że tworzą po rosyjsku? Jakby dziwnie to dla nas nie brzmiało, kultura ukraińska jest dwujęzyczna. Nie jest to zresztą sytuacja wyjątkowa – James Joyce był pisarzem irlandzkim, choć tworzył po angielsku, podobnie, jak niemal wszyscy twórcy nowoczesnej literatury tego kraju.
Akcja „Rubieży” rozgrywa się w trzech światach. Najważniejsze, choć najskąpiej opisane wydarzenia toczą się w Niebiesiech, gdyż to, co się dzieje w światach, jest tylko odbiciem rywalizacji aniołów B-żych (konsekwentna pisownia autorów, zaczerpnięta tyleż z pism kabalistów, co z napisów na ikonach). Ten wątek zakorzeniony jest w kabalistycznej mistyce, którą – jak się wydaje – któryś ze współautorów poznał dogłębnie. Trudno mi go komentować – za mało wiem o kabale. Drugi świat, a także „międzyświat”, w którym rozgrywa się część wydarzeń, to w sumie kolejny świat fantasy. Tyle, że nie średniowieczny. Niektóre pomysły autorów są kapitalne, inne – takie sobie. Czyta się dobrze. Ale naprawdę ciekawy, wręcz fascynujący jest ten trzeci świat, alternatywna Ukraina.
Znów wbrew „blurbiście” w niczym nie przypomina ona „Ukrainy z czasów hetmana Chmielnickiego”. Licznie rozsiane przez autorów wskazówki mówią nam, że jesteśmy w ostatnich latach osiemnastego wieku (wzmianki o śmierci Cooka, paryskich „mongolfierach” i jakobinach, Iwanie Mazepie, Katarzynie II, bitwie pod Połtawą i rzezi humańskiej). Najwyraźniejszą jest informacja, że od śmierci hetmana Skoropadskiego (1722 r.) minęło prawie osiemdziesiąt lat, hetmanem Wojska Zaporoskiego jest Aleksander Razum (Cyryl Razumowski, zm. 1803 r.), w Rosji zaś panuje Katarzyna II (zm. 1796 r.)
Ale nie jest to ta Ukraina, jaką znamy z historii. W tym świecie Piotr I poniósł klęskę pod Połtawą, a Wojsko Zaporoskie (to nazwa państwa!) umocniło swą niezależność, choć w ścisłym związku z Rosją (Kozacy biorą udział w wojnach Rosji, także z rewolucyjną Francją, caryca jest ich monarchinią, ale Moskale – cudzoziemcami). Hetmańszczyzna (inna nazwa ziem Wojska Zaporoskiego) rozciąga się – znów inaczej, niż w historii – po obu brzegach Dniepru, ale stepy czarnomorskie wciąż są domeną Tatarów. I Ukraina znakomicie daje sobie radę w tym alternatywnym świecie: gdy trzeba będzie, Czerkasi (Kozacy) i ich czarownicy przebiją się nawet przez nadprzyrodzone bariery.
A Chmielnicki? Jest tu wspominany jako „hetman Zenobi”, który pod Piławcami pobił „starych panów” i stworzył Hetmańszczyznę (choć pod Beresteczkiem i w tej wersji dziejów wziął w skórę). Od półtora stulecia na Ukrainie nie ma już – wbrew zasłyszanej opinii czytelnika – żadnych „polskich panów”: ich miejsce zajęła starszyzna kozacka, strojąca się w szlacheckie piórka, przywłaszczająca sobie herby etc. To jej przedstawicielem jest Stanisław Macapura-Kołożyński, pieczętujący się Abdankiem (herbem Chmielnickiego), którego nazwisko jest zresztą aluzją do Iwana Mazepy-Kołodyńskiego, ostatniego w miarę niezależnego hetmana Ukrainy. Aluzją, oczywistą dla każdego czytelnika na Ukrainie.
Marina Diaczenko, Siergiej Diaczenko, Henry Lion Oldi, Andriej Walentinow
‹Granica. Czas łamania zakazów›
Historyczna Ukraina pojawi się dopiero wraz z machnowcami (ukraińskimi anarchistami), bliskimi mentalnie osiemnastowiecznym Czerkasom. Będzie to początek 1919 r., wkrótce po obaleniu rządów hetmana Pawła Skoropadskiego (a nie Skoropadzkiego, jak na s. 226-227). Wyniknie stąd zabawne nieporozumienie, Czerkasi bowiem znają tylko Iwana Skoropadskiego, zresztą przodka Pawła w prostej linii. Kozacy będą się też dziwić, co to za miasto ów Katierynosław, którego „nie było w dziedzinach Wojska Zaporoskiego. Tym bardziej nad Dnieprem”. Co jest jeszcze zabawniejsze – chodzi bowiem o Jekatierynosław, obecny Dniepropietrowsk, jeden z najważniejszych ośrodków gospodarczych i politycznych Ukrainy. Oczywiście – na wolnej Ukrainie nie ma miejsca dla takiego miasta (stąd dziś część ukraińskich narodowców domaga się przemianowania go na Siczesław). Ale jest to coś takiego, jakby w alternatywnej Polsce nigdy nie istniał Wrocław.
Zwraca uwagę potraktowanie przez autorów wątku żydowskiego: jako oczywistego elementu opowieści, nie tylko ze względu na kabalistyczne odniesienia. Wspomina się tu i o rzeziach Żydów za Chmielnickiego, i o niekoniecznie chwalebnej roli Żydów w rewolucji bolszewickiej, a jednym z głównych bohaterów jest skozaczony (ale nie wychrzczony) Żyd, ocalały z rzezi Humania. W Polsce trudne do pomyślenia, nasi autorzy starają się omijać ten wątek historii – o ileż łatwiejsze na Ukrainie, gdzie dziś wcale liczni znani politycy i przedsiębiorcy otwarcie „noszą” swą żydowską tożsamość. A skozaczeni Żydzi rzeczywiście się zdarzali…
Tłumacz w dwu miejscach zasygnalizował aluzje do twórczości (transpozycja całego opowiadania „Noc przez Bożym Narodzeniem”) i osoby Gogola (te drugie zresztą „alternatywne” – w historii urodził się on w 1809 r.); odwołań do jego twórczości jest jednak dużo więcej. Najciekawszym bodaj jest powracające pod koniec powieści wołanie Jaryny „Tatku! Czujesz mnie? Czujesz?”. Otóż po ukraińsku czuty, to „słyszeć”; setniczanka walecka chce, by ojciec ją usłyszał. A tym samym odwołuje się do jednej z najbardziej przejmujących kart twórczości Gogola – egzekucji Ostapa Bulby, który woła ojca, nieświadom, że ten ukrywa się w tłumie gapiów. Ale u Gogola czytamy „słyszysz’ li ty”, czyżby więc użycie tu ukraińskiego słowa było aluzją do wprowadzania dziś do szkół ukraińskich przekładu „Tarasa Bulby” w miejsce oryginału?
Inna „gogolowska” figura w tej powieści, to pasiecznik Rudy Pańko, opowiadający o paniczu z Wielkich Soroczyńcow, który słuchał jego opowieści, a „potem pojechał do Moskali, do samego Peterburka” i tam je publikuje. Ów panicz, to oczywiście Gogol – ale Rudy Pańko, to wymyślony przezeń (czy aby na pewno?) właściciel chutoru pod Dikańką. To jemu Gogol przypisał autorstwo „Wieczorów na chutorze pod Dikańką” i kazał zakończyć wstęp słowniczkiem trudnych dla „Moskali” ukrainizmów. Tu Pańko jest cokolwiek magiem, któremu dostępne są najwyższe arkana Rzeczywistości. To także jest hołd dla pisarza, o którym ukraińscy fantaści mogliby powiedzieć „my z niego wszyscy”.
To, że na kartach „Rubieży” jest tyle odwołań do Gogola, brak natomiast jakichkolwiek tropów szewczenkowskich, nie jest przypadkiem. Na Ukrainie toczy się spór o kształt tożsamości: czy ma ona być skupiona wokół języka (a wtedy nie ma miejsca ani dla Gogola, ani dla państwowo-szlacheckich dziejów Hetmańszyczyzny, a „ukraińska kultura rosyjskojęzyczna” staje się oksymoronem), czy też wokół kraju i jego dziejów (a wtedy Gogol jest pisarzem równie ukraińskim, co rosyjskim, tworząc z Szewczenką, arcypoetą języka ukraińskiego, parę „na słońcach dwu przeciwnych – bogów”). Nasi autorzy zdecydowanie opowiadają się za tym drugim wariantem.
Polskiego czytelnika fantastyki, rzecz jasna, nie musi to wszystko interesować. I bez wglądu w tę warstwę jest to ciekawa, wciągająca książka, z zawiłą, wielowątkową narracją, licznymi powtórzeniami, celowo zwalniającymi rytm opowieści. Warto jeszcze tylko wyjaśnić wzmiankę o „pewnym poecie z Połtawy” w którego wierszach „hulał sobie sławny czerkas Eneasz po szerokim świecie”. Chodzi tu o heroikomiczną parafrazę „Eneidy” pióra Iwana Kotlarewskiego (1789), pierwszy utwór, napisany w nowoczesnym języku ukraińskim, w której Trojanie są opisani na podobieństwo Kozaków, a Grecy – Rosjan.
Tłumaczenie jest dobre, choć do tego czy owego można się przyczepić. Na przykład tego, że „Zimą sieroty są w cenie” to jednak nie to samo, co „jest popyt”. Albo tego, że zamiast „za trzydziestą dziewiątą rzekę” należało użyć polskiego idiomu „za siódmą gorę, za siódmą rzekę”, nie mówiąc o tym, że „trzydziewiąta rzeka” to zaledwie „trzykroć dziewiąta”. Że Chwedir Janocha nie uczył się w Kolegium Mohylowskim, ale Mohylańskim (w Kijowie). Że zaporoska bohaterka, do której porównuje się Jaryna, to nie Marysia, ale Marusia Bohusławka ze słynnej dumy ukraińskiej (Sienkiewicza się zapomniało…). I że głagolica to nie synonim cyrylicy, jak sugeruje przypis tłumacza do Tezaurusa, ale zupełnie inny alfabet słowiański, zarzucony ostatecznie w XVIII w., a na Rusi nigdy nie używany (na marginesie, współczesny alfabet rosyjski to też nie cyrylica, ale oparta na niej, wprowadzona w XVIII w. grażdanka). Zabawnie mi się też czytało „Hej wy konie, wy cisawe” – znam tę piosenkę i wiem, że w oryginale koń jest „woroneńkyj”, lepiej więc byłoby „Hej koniki moje kare”; rym do „kraje” też byłby lepszy.
A PT Redaktorom proponuję raz jeszcze uważnie przeczytać zdanie: „Potem związano mu ręce i nogi i rozciąwszy portki konopnym sznurem, zamknięto ujście słonej cieczy” (tom I s. 67). Następnie odpowiedzieć sobie na pytanie, co tu mianowicie zrobiono, i czym. A potem przypomnieć sobie zasady polskiej interpunkcji (są one wyraźnie różne od wordowskich).
