To już siódma edycja naszego przeglądu od czasu przejścia na publikację raz w miesiącu. Jak tak dalej pójdzie, to uda nam się utrzymać tempo przez cały rok! W majowym zestawieniu pięcioro autorów pisze o dziesięciu książkach.
To już siódma edycja naszego przeglądu od czasu przejścia na publikację raz w miesiącu. Jak tak dalej pójdzie, to uda nam się utrzymać tempo przez cały rok! W majowym zestawieniu pięcioro autorów pisze o dziesięciu książkach.
Przyznaję, dwóch tekstów w antologii nie jestem w stanie ocenić. „Wisznu w Kocim Cyrku” nawet nie próbowałam czytać, już bowiem przy lekturze „Rzeki bogów” przekonałam się, że mój gust i proza Iana McDonalda nie bardzo do siebie pasują, opowiadanie Strossa natomiast zmęczyło mnie niemożebnie – rozumiem, że ten pseudonaukowy styl i kpina z biurokracji miały być zabawne, mnie jednak wydały się przede wszystkim nudne. Szczęśliwie pozostałe opowiadania są już zdecydowanie interesujące. Do słabszych zaliczyłabym: „Eros, Filia, Agape” Rachel Swirsky – autorka niegłupio mówi tu o rzeczach ważnych, ale sam styl narracji momentami niebezpiecznie zbliża się do kiczowatego romansu, przeszkadza też wrzucony nie wiedzieć po co w opowiadanie „modny” motyw molestowania seksualnego. „Me-gi-do” Julii Zonis oparte jest na dobrym pomyśle i ma malowniczy rozmach (przy odpowiednim budżecie byłby z tego opowiadania świetny film), jest jednak dość chaotyczne i skrótowe, przez co nie robi tak dobrego wrażenia, jakie mogłoby robić. „Warunkowana miłość” Felicity Shoulders oraz „Mrożona panna młoda” Willa McIntosha to dwa solidne opowiadania, które mają i ciekawy pomysł, i interesujących bohaterów, potrafią też poruszyć emocje, brakuje im jednak tego nieokreślonego „czegoś”, co dzieli prozę dobrą od świetnej. Bo pozostałe teksty to już właśnie świetna literatura. Wattsowi udało się pokazać naszą rzeczywistość z punktu widzenia prawdziwie obcej istoty, Ted Chiang jak zwykle nie zawodzi – jego tekst jest aktualny, mądry i, co ważniejsze, przejmujący, „Boże napędy” Skalziego ujmują niezwykłą wizją świata dalekiej przyszłości i zgrabnym połączeniem SF z fantasy, z kolei opowiadanie Kosmatki oparte jest na pomyśle prostym, ale niezwykle poruszającym. Na koniec zostawiłam sobie „Feralną sztukę” McLeoda, jedyny w antologii tekst o bardzo nikłej zawartości fantastyki i jedyny, w którym liczy się nie tyle CO autor pisze, ale JAK to robi. To niesamowity tekst, który dotyka tego, co w człowieku najgłębsze: potrzeby bliskości i pierwotnego lęku przed śmiercią. Znakomita literatura.
Miała być wielka fizyczna opowieść o nieistnieniu Boga (a właściwie o logicznym braku potrzeby teorii Istoty Wyższej), a otrzymaliśmy jednak w dużej mierze podręcznik do fizyki kwantowej. No, jestem trochę niesprawiedliwy, bo jednak myśl, że stworzenie Wszechświata da się doskonale wytłumaczyć bez potrzeby religii przewija się przez całą książkę, a mocniej zaakcentowane jest w ostatnim rozdziale, ale jednak trudno uznać książkę jako „ostateczny dowód nieistnienia Boga”, jak chyba chcieliby autorzy. Argumenty, opierające się na specyfice oddziaływań grawitacyjnych, za tym, że Wszechświat mógł powstać z niczego zapewne przekonają przekonanych i nie poruszą zwolenników „Inteligentnego projektu”. Cały czas mamy bowiem do czynienia po prostu z matematyczną teorią i oczywiście chyba na nic innego nie możemy liczyć. A jak się sprawdza „Wielki projekt” jako podręcznik fizyki? Nieźle, choć nie rewelacyjnie. Czyta się – zważywszy na tematykę – z zainteresowaniem, ale nie znajdziemy tu ani nowatorskich koncepcji, ani pomysłowych sposobów na przedstawienie laikom mechaniki kwantowej. No i autorzy niestety próbują co jakiś czas żartować, co wyjątkowo słabo im wychodzi.
W drugim tomie dylogii „Dominium Solarnego” Daniel Bondaree, były tanator i persona non grata w Układzie Gladiusa, wyrusza w pełną niebezpieczeństw podróż. Kołodziejczak bezustannie stawia przed bohaterem kolejne wyzwania i komplikacje, on zaś, z mniejszym lub większym sukcesem, wychodzi z nich cało. Posłużyło to do przedstawienia kilku interesujących pomysłów (w tym kolejnej, obok korgardów, rasy obcych, jaką są parksowie, podwodne istoty, które nawiązały nietrwałą współpracę z ludzkością), jednak ciągłe poczucie zaszczucia i ucieczki, choć dobrze oddane przez Kołodziejczaka, na dłuższą metę męczy. Pozbawienie bohatera zwyczajnej zdolności decydowania o swoim własnym losie sprawiła, że ciężko nam się zaangażować w jego heroiczne zmagania.
Kolejna część perypetii Patricka Kenziego i Angeli Gennaro. Wracamy tym razem do znanej z „Gdzie jesteś, Amando?” dziewczyny, która ma już szesnaście lat i… ponownie znika, a Patrick znów zostaje poproszony o jej odnalezienie. Przyznaję, nie czytałam poprzedniej części – zresztą nie jest to konieczne, gdyż autor to, co trzeba wiedzieć, streszcza na początku. Powraca motyw dobrych uczynków, które krzywdzą, zamiast nieść pomoc. Czy porwanie dziecka zaniedbującej je matki alkoholiczki i pokochanie go jest moralnie naganne czy nie? Podobne, niełatwe dylematy to chyba największa wartość książki. Lehane ma ambicje, by jego powieść opisywała „prozę życia”, świat jest tu brutalny, biedni i uczciwi nader często idą na dno, a bogate dranie wypływają na wierzch. Kłopot jednak z tym, że z tak pojętym „realizmem” kontrastują zupełnie inne elementy. Dialogi pomiędzy głównym bohaterem a bandziorami (w zamierzeniu chyba miały być zabawne, a wyszły… no cóż, momentami mocno absurdalne), sam bohater: „nieco zmęczony życiem ale wciąż uczciwy detektyw”, jego piękna żona, wreszcie Amanda czyli wyrosła w patologicznej rodzinie, genialna i zdumiewająco dojrzała szesnastolatka – wszystko to ma wyraźnie hollywoodzko-filmową prowieniencję. W rezultacie książka to dość osobliwy patchwork, który nie sprawdza się do końca dobrze ani jako „literatura z ambicjami”, ani jako „czysta rozrywka”. Można jednak przeczytać, choćby dlatego, że fabuła potrafi wciągnąć.
Joanna Kapica-Curzytek [80%]
Oscarowy film „Jak zostać królem” zdobył rozgłos, a w ślad za nim ukazała się książka pod tym samym tytułem. Tych, którym film się podobał, z pewnością nie trzeba przekonywać, aby po nią sięgnęli. Tym bardziej, że film fabularny rządzi się swoimi prawami, a książka jest niezwykle zajmującą literaturą faktu. Mark Logue, wnuk Lionela Logue’a, terapeuty mowy króla Jerzego VI, sięgnął do rodzinnego archiwum składającego się z zachowanych dzienników, notatek, zdjęć, listów i prasowych wycinków. Odtworzył z nich (z pomocą Petera Conradiego) fascynującą historię życia i działalności swojego dziadka, pełniącego tak niezwykłą funkcję na dworze króla. Poznajemy nie tylko historię Lionela Logue’a, ale i postać króla Jerzego VI, który jako drugi syn nigdy nie przypuszczał, że zasiądzie na tronie brytyjskiej monarchii. W dodatku borykał się z trudnościami w wymowie, co dla osoby publicznej było jak wyrok. Lionel Logue swoimi nietypowymi metodami pomógł – wtedy jeszcze księciu – pozbyć się tego krępującego problemu. A gdy Jerzy VI zaskakującym zrządzeniem losu wstąpił na tron, okazało się, jak bardzo opłaciła się jego tytaniczna praca nad wymową. „Jak zostać królem” to dokument, ale jest to zarazem ciepła i kameralna opowieść o sile życia, pozwalającej na przekraczanie granic swoich możliwości. A także o przekraczającej społeczne bariery niezwykłej przyjaźni dwóch ludzi, obdarzających się wzajemnie zaufaniem i życzliwością. Książka ma też bogate tło obyczajowe i historyczne, dając fascynujący obraz świata, który odszedł już w przeszłość, ale nadal budzi sentyment. Cennym uzupełnieniem tekstu są reprodukcje zdjęć, listów i innych dokumentów z archiwów rodziny Logue i zbiorów Buckingham Palace.
Kolejna książka z cyklu, którego bohaterem jest Harry Hole. Jedna z lepszych, moim zdaniem, przy czym owa „lepszość” jest skutkiem nie tyle znakomitych pomysłów czy nietypowych rozwiązań, co raczej swojskiego umiaru. Nesbo stara się, by dynamiczna i pełna zwrotów akcja nie przekraczała granic wiarygodności, nie przesadza z demonstrowaniem życiowych nieszczęść bohatera i dba, by w książce znalazło się „dla każdego coś miłego”. Dla wielbicieli kryminałów w bardziej klasycznym wydaniu mamy tu więc tajemnicę z przeszłości, dla miłośników mocnych wrażeń kilka scen niemal jak z horroru, a dla tych, którzy lubią sensację, echa bałkańskiej wojny i zabójcę na zlecenie. Autorowi udało się też w moim przekonaniu to, co nie wyszło recenzowanemu tu Dennisowi Lehane, czyli połączenie głębszej refleksji z czystą rozrywką. Warto przeczytać.
Nie da się dziś uniknąć porównań książki Portisa z filmową wersją braci Coen (zwłaszcza, gdy film oglądało się jako pierwszy…). I trzeba przyznać, że owe porównania są nobilitujące zarówno dla książki, jak i dla filmu. Z jednej bowiem strony wiele znakomitych elementów Coeni wzięli właśnie z książki, którą ekranizowali bardzo wiernie (całą westernową strukturę fabuły, teksty Mattie, scenę targowania, finał) z drugiej jednak strony twórczo ją rozwinęli własnymi smaczkami (sceneria, przemowa skazanego Indianina, wisielec, człowiek-niedźwiedź, bieg pod gwiazdami). Główną jednak zaletą książki jest pokazanie świata Dzikiego Zachodu przez pryzmat XIX-wiecznej dziewczyny o ukształtowanym światopoglądzie, moralności i religijności właściwych dla tamtych czasów. Portisowi niezwykle wiarygodnie i sugestywnie udało się przedstawić taką mentalność, a zderzanie jej z naszymi współczesnymi przekonaniami jest bardzo ciekawym ćwiczeniem dla czytelnika, czasem nawet wprowadzając element humorystyczny. W sumie otrzymujemy jednocześnie klasyczny w formie powieściowy western z przyzwoitą dawką postmodernistycznego mrugania do czytelnika.
Po „Kwantowego złodzieja” sięgnęłam skuszona pochlebnymi recenzjami, mając nadzieję na porządne SF. Niestety, spotkało mnie gorzkie rozczarowanie. Powieść Rajaniemiego to raczej atrapa SF, książka, która poprzez epatowanie terminologią ma zamydlić czytelnikowi oczy. Pseudonaukowy bełkot wprost wylewa się z kart powieści. Już sam tytuł powinien mnie ostrzec – dodam, iż kolejna część cyklu to „Fraktalny książę” (mam parę pomysłów na następne: „Nanocząsteczkowy zabójca”, „Bozonowy mściciel”, „Różniczkowy mesjasz”). Przez pierwsze strony jeszcze próbowałam szukać w tym sensu, co zmęczyło mnie bardziej niż lektura prawdziwych naukowych artykułów i doprowadziło do frustracji tak ciężkiej, że aż musiałam dać jej wyraz w
osobnym tekście. Później zmusiłam się do względnego ignorowania stosowanego przez autora słownictwa i lektura stała się znośniejsza. Tak czy owak, tekst nie brzmi dobrze. W dodatku od czasu do czasu autor postanawia w poetycki sposób oddać stan wewnętrzny któregoś z bohaterów: „poczucie winy czepia się jego pleców, brzucha i ramion, mokre i ciężkie jak morski starzec”, „Mielli czuje bliskość śmierci jak ostrze noża”. Do wszelakich koherentnych subkwantowych splątanych dziwnocząstek ma to się trochę nijak, ale i tak mój prywatny numer jeden to „mroczne pseudodrzewa”. Co pozostaje po odrzuceniu całej tej piany słownej? Owszem, trochę malowniczych pomysłów, których sensowność przy głębszym zastanowieniu częstokroć budzi wątpliwości. Kilku bohaterów, dosyć sztampowych, płaskich i niezbyt przekonujących. Jean le Flambeur jeszcze ma w sobie trochę uroku, jego towarzyszka przez większość książki stanowi personifikację męskiego lęku przed kobietami, reszta zaś ginie w zalewie pojęciowej waty. Fabuła z rodzaju „propozycja nie do odrzucenia i wyprawa w celu odzyskania ukrytego wcześniej łupu” nie poraża oryginalnością, choć scenografia jest barwna. Jedyną dużą zaletą jest dość szybko biegnąca akcja (narracja w czasie teraźniejszym dodatkowo zwiększa to wrażenie). Choć nie, niejedyną – jeszcze to, że powieść jest dość krótka i ma ładną okładkę.
Po dużych (i oczywiście jak najbardziej zasłużonych) sukcesach reportaży o Czechach (czyli „Gottlandu” i „Zrób sobie raj”) wydawca przypomniał sobie, że Mariusz Szczygieł nie pisał tylko o południowych sąsiadach i ma na koncie solidny zestaw tekstów o Polsce lat 90. I bardzo dobrze, że sobie przypomniał, bo dzięki temu dostaliśmy solidny zbiór dobrych tekstów, o których być może większość już zapomniało. „Niedziela, która zdarzyła się w środę” nie jest tak dobra, jak książki „czeskie”, widać, że autor się rozkręcał, ale już tutaj możemy znaleźć ciekawy dobór tematów (ze słynnym „Polskim onanizmem” na czele), szukanie różnorodnych form tekstów i lekki styl pisania. Największą zaletą książki jest jednak jej wartość historyczna. Książka przypomina, że nasze wejście w kapitalizm nie było lekkie, szczerze mówi o ofiarach (a czasem i beneficjentach) transformacji, osobom młodszym (jak autor tej notki) zwraca uwagę, że ich doświadczenia życiowe dalekie są od standardowych, szczerze zmusza do refleksji i przemyśleń. Ciekawym pomysłem było zilustrowanie bardzo dobrymi zdjęciami z epoki, a jeśli czegoś mi zabrakło, to próby dotarcia do bohaterów reportaży po latach – to mogłoby być arcyciekawe.
Sądząc po streszczeniu, ta książka to gotowa tragedia. Dwie siostry, z których jedna jest dobra a druga zła (choć nie do końca tak, jak możnaby myśleć), starożytne proroctwo, demony i anioły, walka o ocalenie świata oraz mnóstwo nazw pisanych wielkimi literami – czy trzeba czegoś więcej, by napisać całkowicie niestrawne, kiczowate i sztampowe coś? A jednak powieść aż tak zła nie jest – choć określić ją jako dobrą bym się nie odważyła. Co ratuje ten tekst? Przede wszystkim chyba osadzenie akcji pod koniec XIX wieku. Fakt, realia są tu dość umowne, ale i tak pewna staroświeckość i sympatyczne skojarzenie z powieściami gotyckimi pozwalają przełknąć sporo naiwności czy mało oryginalnych pomysłów. Poza tym akcja ma niezłe tempo, główna bohaterka nawet daje się lubić, a jej przyjaciółki mają wyraziste charaktery. Z początku czyta się to przede wszystkim dla licznych pytań: kim jest główna bohaterka, jak i czemu zginął jej ojciec, co to za proroctwo itp. Niestety, odpowiedzi satysfakcji nie przynoszą, a im dalej w fabułę, tym mniej tu „gotyckiego” nastroju tajemnicy, a więcej wspomnianych już Wielkich Liter, co niebezpiecznie zbliża całość do gry fantasy o skomplikowanych regułach. Daje się czytać, choć wysokiego poziomu części drugiej nie wróżę – chyba że pomoże przeniesienie akcji do Londynu i zapowiadany w końcówce detektyw…
