Po trzy: I jeszcze jeden tom…Esensja.pl Esensja.pl Dziś w programie powrót na bezpieczniejsze wody – tym razem piszę o godnych uwagi cyklach fantasy, które wzbogaciły tę konwencję o nowe rozwiązania i pomysły.
Po trzy: I jeszcze jeden tom…Dziś w programie powrót na bezpieczniejsze wody – tym razem piszę o godnych uwagi cyklach fantasy, które wzbogaciły tę konwencję o nowe rozwiązania i pomysły.
Wielotomowe serie stały się swego rodzaju znakiem rozpoznawczym fantasy – doszło do tego, że wydaje się ich więcej niż samodzielnych powieści. Co więcej, nawet debiutujący autorzy często zaczynają od razu od cykli. Czasem takie rozwiązanie rzeczywiście cieszy – gdy świat okazał się na tyle barwny i interesujący, że szkoda byłoby „zużyć go” na jedną książkę, albo kiedy bohaterowie są sympatyczni i chętnie potowarzyszyłoby się im dłużej. Gorzej, jeśli autorzy rozwlekają fabułę niepomiernie, zapełniając setki stron słowną watą. W latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych poszczególne tomy cykli liczyły sobie zwykle mniej niż dwieście stron. Obecnie pojedyncze części mają ich średnio po pół tysiąca, a niektórzy autorzy raczą czytelników tysiącstronicowymi cegłami. Szkoda tylko, że zazwyczaj ilość nie przekłada się na jakość, nierzadko też zakończenie nie spełnia oczekiwań. Dziś jednak zamierzam pisać o cyklach, które przypadły mi do gustu i zapisały się w pamięci. Przy czym nie będzie to ani klasyka, ani też te obecnie najpopularniejsze. Co łączy dzisiejsze pozycje – przede wszystkim wyrazistość, interesujące, nowatorskie pomysły oraz istotny z punktu widzenia czytelnika fakt, że wydano je w naszym kraju w całości (po namyśle dodam też, że niestety żaden nie miał szczęścia do przekładu – tragicznie może nie jest, ale te książki zasłużyły na to, by potraktować je poważniej). Na wszelki wypadek uprzedzam, iż poprosiłam, by nietypowo artykuł ten zilustrować okładkami ostatnich tomów przedstawianych cykli. Kate Griffin ‹Rada mniejszości›Miejska rewolucja Kiedy kilka lat temu na zakończenie artykułów z serii „Kanon ze smoczej jaskini” przedstawiłam swoją listę godnych uwagi książek, miałam nadzieję, że za jakiś czas dodam do niej odcinek uzupełniający ją o nowe tytuły. Niestety, do tej pory natrafiłam na ledwie dwie pozycje – jedną być może wartą uwzględnienia (trylogia Marka Lawerence’a o Jorgu Ancrathu) oraz drugą na pewno godną zaliczenia do kanonu. Ta druga to czterotomowy cykl Kate Griffin (a właściwie Catherine Webb znanej również jako Claire North) o londyńskim czarnoksiężniku Matthew Swifcie. Jest to najlepsza urban fantasy, jaką zdarzyło mi się czytać. Uważam, że angielska pisarka zrewolucjonizowała tę podkonwencję, choć nie wiem, na ile zaproponowane przez nią rozwiązanie się przyjmie. Chodzi o samą koncepcję miejskiej magii i związanych z nią istot. W znanych mi książkach urban fantasy zwykle magia występuje w opozycji do technologii i współczesności. Elfy, wampiry i czarodzieje przemykają gdzieś opłotkami. U Griffin magia wysnuwa się z samego miasta w jego jak najbardziej nowoczesnej odsłonie. Magowie tego uniwersum tworzą golemy ze śmieci i ożywiają je ulotkami zachęcającymi do segregowania odpadów, malują ożywające murale, składają ofiary z sudoku lub połamanych płyt CD miejskim duchom, tworzą magiczne bariery recytując instrukcje z biletów… a to dopiero drobny wycinek pomysłów. Oto świat, gdzie czarnoksiężnicy czerpią moc z miasta, ale jeśli się zapomną, utracą siebie i stopią z metropolią, gdzie driady zamieszkały w latarniach, a dwór elfów wygląda jak skrzyżowanie gromadki bywalców klubów techno z postaciami jak z filmów Miyazakiego. Uwielbiam takie książki-fajerwerki wyobraźni. Do tego warstwa magiczna współgra z drobiazgowo odmalowanym portretem stolicy Wielkiej Brytanii. Na pochwałę zasługuje też główny bohater – przywrócony do życia młody czarnoksiężnik, którego jaźń stopiła się z wielojaźnią istot, będących rodzajem żywiołaków informacji. Na tle „kolegów po fachu” z innych powieści Swift wypada oryginalnie. Oto chadzający własnymi drogami typ o aparycji menela, będący zarazem jedną z najpotężniejszych magicznych istot Londynu. Propozycję, by (dla wspólnego dobra oczywiście) w jego głowie umieszczono ducha jego największego wroga, potrafi skwitować słowami „kupcie mi KitKata i zróbmy to szybko, zanim dojdę do wniosku, jakie to głupie i się rozmyślę”. Matthew staje po stronie żebraków i narkomanów, przedkłada zwykłych ludzi nad interesy elit. Pisząc krótko, im dalej w cykl, tym większą budzi sympatię. Nie ma jednak róży bez kolców – nawet ja, która lubię ten element autorskiej kreacji, bywałam zmęczona i zniechęcona długimi, obfitującymi w wyliczenia opisami Griffin. Do tego stopnia, że przez pierwsze kilkadziesiąt stron pierwszego tomu zastanawiałam się, czy nie przerwać lektury (być może właśnie z tego powodu cykl nie stał się tak popularny, jak na to, moim zdaniem, zasługuje). Cieszę się, że tego nie zrobiłam, bo na tak dobrą fantasy trafia się rzadko. Adrian Tchaikovsky ‹Pieczęć Robaka›Kontynent w ogniu Wiem, że o „Cieniach pojętnych” pisałam już nieraz – recenzowałam kolejne tomy, wspominałam przy okazji „ Kanonu ze smoczej jaskini” oraz innych tekstów publicystycznych (choćby tu), wreszcie poświęciłam tej serii dość długi osobny artykuł. Uznałam jednak, iż warto przypomnieć ją jeszcze raz. Cykl Czajkowskiego jest dosyć obszerny – liczy sobie dziesięć tomów. Co ważne i dość nietypowe, jest to dziesięć tomów wypełnionych po brzegi akcją. Angielski pisarz z rozmachem opisuje wojnę, toczącą się latami na rozległym kontynencie. Równolegle prowadzi wiele wątków i przedstawia losy dziesiątek postaci. Niektóre z nich pojawiają się częściej, inne rzadziej, część z nich (a właściwie większość) ginie, sporo ledwie mignie w tle, co nie znaczy, że wśród nich nie znajdą się takie, które będą miały swoje pięć minut. Wykreowane na potrzeby cyklu uniwersum jest niezwykle barwne i pojemne – znajdą się tu stare puszcze i trudnodostępne góry zamieszkane przez władające magią rasy, miasta doby rewolucji przemysłowej, totalitarne państwo, a nawet podwodne kopuły na dnie oceanu. Imponuje mi rozmach autorskiej wizji, oryginalne pomysły, wreszcie dyscyplina umysłowa, która pozwoliła autorowi panować nad tak rozległym i różnorodnym uniwersum oraz szeroko zakrojoną fabułą. Czajkowski zderza magię z technologią, historię wojny inspirowanej wielkimi wojnami ubiegłego stulecia splata z wątkami nadnaturalnymi. W kolejnych częściach zabiera czytelnika do rozmaitych zakątków swojego świata, czasami skupiając się na relacjonowaniu wydarzeń na wielką skalę, a czasem poświęcając nawet całe tomy losom wybranych postaci. Duże wrażenie zrobił na mnie sposób, w jaki autor od czasu do czasu pogrywa z oczekiwaniami czytelnika, odmieniając lub wręcz przenicowując typowe schematy fantasy (sam finał zaś finał został rozegrany tak, by określone wydarzenia, dość charakterystyczne dla fantastycznych fabuł, nasycić nowymi znaczeniami). Owszem, „Cienie pojętnych” nie są pozbawione wad – początek zwłaszcza wypada mało płynnie, a bohaterowie (niestety przede wszystkim ci pierwszoplanowi) rzadko kiedy budzą w czytelniku silniejsze pozytywne emocje. Niemniej, całość uważam za wartą uwagi i podtrzymuję swoją opinię na temat oryginalności cyklu oraz tego, że wytycza on nowe ścieżki. Czy ktokolwiek nimi podąży, to już inna historia. C.S. Friedman ‹Korona cieni›Gdy myśl kształtuje rzeczywistość Ostatnia z dzisiejszych propozycji jest nieco starsza – „ Trylogia Zimnego Ognia” C. S. Friedman w oryginale ukazała się w latach dziewięćdziesiątych. Na największą pochwałę zasługuje tu warstwa koncepcyjna. Bohaterami powieści są potomkowie kosmicznych osadników, którzy trafili na planetę, gdzie siła zwana fae materializuje myśli, pragnienia i obawy ludzi. Tylko nieliczni potrafią do pewnego stopnia panować nad tą mocą, inni skazani są na jej kaprysy, bowiem większy wpływ na zachowanie fae ma ludzka podświadomość. Pomysły, które pojawiły się w trylogii Friedman, zostały wykorzystane później przez innych twórców. Mark Lawerence, tworząc świat Rozbitego Imperium również połączył motywy typowe dla fantasy i SF oraz oparł koncepcję magii na umiejętności narzucenia swojej woli i myśli rzeczywistości. Pomysł na to, by umysł kształtował materię wykorzystał także Michael R. Fletcher w powieściach ze Świata Urojeń. Głównym wątkiem pierwszego tomu cyklu uczynił starania ludzi, by wykorzystać tę właściwość w celu stworzenia sobie boga – idea ta pojawiła się wcześniej u Friedman, choć nie stanowiła głównej osi fabularnej. Wracając jednak do „Trylogii…” – doceniam plastyczne i szczegółowe opisy świata, a zwłaszcza samej fae, jej rodzajów i sposobu działania. Bardzo spodobał mi się też Gerald Tarrant, zwany Łowcą, adept władający mroczną odmianą mocy, który kupił sobie nieśmiertelność, składając w ofierze własną rodzinę i czerpie siłę ze strachu i cierpienia swoich ofiar. Nie jest on jednak antagonistą pozostałych bohaterów pierwszoplanowych, a towarzyszem w wyprawie podjętej przeciwko innym ciemnym siłom. Odniosłam wrażenie, że jak na zamysł wyjściowy, Łowca okazał się za mało mroczny i drapieżny – mimo to jest on postacią intrygującą, niejednoznaczną i zapadającą w pamięć. Także ten cykl ma wady. Zaliczam do nich przede wszystkim typową fabułę (wyprawa drużyny przeciwko złu na skraju mapy), dłużyzny, mało przekonujących postaci (większość bohaterów drugoplanowych jest dość nijaka), niektóre sceny zbyt przeładowane patosem i powtarzalność pewnych motywów. W ostatecznym rozrachunku jednak zalety przeważyły i trylogia Friedman jest jedną z cieplej wspominanych przeze mnie lektur fantasy. 
|