Gdy jakaś popularna historia zaczyna przekształcać się w całe uniwersum i obrastać w różnego rodzaju produkty poboczne, można być praktycznie pewnym dwóch rzeczy: po pierwsze – twórca oryginału był geniuszem i zrobił świetny interes, po drugie – jego naśladowcy raczej temu geniuszowi nie dorównają. „Opowieści niesamowite” osadzone w świecie Hellboya potwierdzają ten schemat w stu procentach.
Diabelnie nudne
[„Hellboy: Opowieści niesamowite” - recenzja]
Gdy jakaś popularna historia zaczyna przekształcać się w całe uniwersum i obrastać w różnego rodzaju produkty poboczne, można być praktycznie pewnym dwóch rzeczy: po pierwsze – twórca oryginału był geniuszem i zrobił świetny interes, po drugie – jego naśladowcy raczej temu geniuszowi nie dorównają. „Opowieści niesamowite” osadzone w świecie Hellboya potwierdzają ten schemat w stu procentach.
‹Hellboy: Opowieści niesamowite›
Z komiksu „Hellboy” boczne „odnogi” zaczęły pączkować stosunkowo szybko. Najpierw spod ołówka samego Mike’a Mignoli wyszła poboczna seria „B.B.P.O.” i ilustrowane przez niego książki opowiadające o przygodach Piekielnego Chłopca, później – ekranizacje aktorskie reżyserowane przez Guillermo Del Toro oraz filmy animowane. Wszystko pod kontrolą Mignoli i wszystko mniej lub bardziej udanie opowiadające nowe, a przynajmniej nieco różne od oryginałów (vide pierwszy film Del Toro) historie z uniwersum Hellboya. W miarę wzrostu popularności nie mogło zabraknąć jednak produktów tematycznie i formalnie nieco „lżejszych”, skierowanych do fanów, którzy pokochali nie tylko opowiadane przez autora historie, ale też sam świat i bohaterów. I którzy chcą z nimi obcować w dowolnej formie, niekoniecznie czytając ocierające się o horror gotyckie opowieści o duchach. Pierwszym tego przejawem był „Hellboy Jr.”, który ukazał się zaledwie trzy lata po debiutanckim albumie z głównej serii, kolejnym – zbiór „Opowieści niesamowite”. Zebranie w jednym albumie 26 (w polskim wydaniu – w oryginale było być może więcej, o czym świadczą końcowe noty o autorach, wśród których są nazwiska, których prac w albumie nie ma) maksymalnie kilkustronicowych historyjek różnych autorów to swego rodzaju hołd dla dzieła Mignoli. Mogłoby to więc w jakimś stopniu przypominać „Batman Black & White”, gdyby nie fakt, że pod względem jakości plasuje się kilka poziomów poniżej opowieści o Mrocznym Rycerzu.
Większość z zebranych w albumie komiksowych szortów nawet nie udaje, że próbuje opowiadać jakąkolwiek historię – choć kilka wyjątków pokazuje, że da się w krótkiej formie zawrzeć jeśli nie esencję Hellboya, to przynajmniej odrobinę humoru lub intrygującą puentę. Problem w tym, że większość twórców nie stara się, by zawartość Hellboya w Hellboyu była wystarczająca, a co gorsza, nie daje w zamian niczego nowego. Gros historyjek balansuje gdzieś na granicy parodii, próbując w fabularne ramy typowej opowiastki z repertuaru Mignoli wtłoczyć jakieś nietypowe spojrzenie, żart z którejś z postaci czy pokazanie jej z niecodziennej strony. Inne z kolei zupełnie na poważnie starają się na 4-5 stronach opowiedzieć klasyczną historyjkę o walce ze zjawą, potworem czy inną klątwą. Jak nietrudno się domyślić, ograniczona objętość sprawia, że te szorty nie mają żadnego wprowadzenia, finału ani też Mignolowskiego budowania klimatu, ograniczając się właściwie do przedstawienia naparzanki Hellboya (lub innych bohaterów BBPO) z potworem. Klimatu na pewno nie zastępuje zaskakująca brutalność widoczna w niektórych komiksach, choćby w pełnych fruwających flaków „Teatrze Trupów” czy „Przedstawieniu galowym”. Nie zastąpią go też nagie kobiety i seks widoczne choćby w akurat nie najgorszej – bo niebojącej się tematów tabu i zrywania ze schematami postaci – „Opowieści rodzinnej”. Z historii grozy w pełni udał się bodaj jedynie „Wewnętrzny lęk”: klasyczny, nawiązujący do „Egzorcysty” horror z Liz Sherman w roli głównej. Oczywiście stawia to pod znakiem zapytania sensowność publikowania komiksu w serii „Obrazy grozy”.
W całym albumie drażni właśnie fakt balansowania pomiędzy skrajnościami, niezdecydowanie czy zachować wierność oryginałowi, czy „pójść na całość” i pokazać Piekielnego Chłopca lub Abe’a w kompletnie odjechanych, nietypowych dla nich sytuacjach. Również rysownicy poszli – o zgrozo! – tą drogą i zamiast cieszyć oko czytelnika kompletnie nowym, autorskim przedstawieniem bohaterów, starają się zbyt często naśladować kreskę mistrza, a jednocześnie z oczywistych względów nie posuwają się do całkowitego kopiowania, jak Duncan Fegredo czy Paul Azaceta w pełnowymiarowych albumach „Zew ciemności” i „1946”. Efekt jest czasem tyleż kuriozalny, co w większości przypadków zwyczajnie nudny, bo naśladowcy nie dysponują ani Mignolowską dbałością o detal i nastrój, ani umiejętnością wykorzystywania kolorów. Cieszą oko wyraźnie odmienne stylowo „Miłość jest straszniejsza niż śmierć” czy „Ochłoda”, w których nietuzinkowa kreska dobrze komponuje się z intrygującą fabułą. W przeciwieństwie do większości tekstów te dwie miniaturki przynajmniej starają się przedstawić na kilku stronach nie tylko punkt kulminacyjny, ale całą samodzielną przygodę – nie do końca poważną, odchodzącą od schematu „Hellboy tłucze potwora” – a jednocześnie nie uciekającą w łatwą parodię (w tym gatunku udały się bodaj tylko świetne „Moje wakacje w piekle”). To jednak tylko rodzynki – zbyt często efektem eksperymentu graficznego jest nieczytelny bohomaz jak w „Love Story”, co dodatkowo okraja liczbę tekstów dobrych i przyjemnych w lekturze do, powiedzmy, pięciu. Co, jak łatwo policzyć, daje zaledwie 20% godnej uwagi zawartości tego drogiego przecież albumu.
