To co, zaczynamy od nowa? Trochę tak, bo „Avengers: Ostatnia fala”, pierwszy tom serii w ramach cyklu Marvel Fresh, startuje z czystą kartą. Śmiało może więc po niego sięgnąć nowe pokolenie czytelników. Ale to jedna z niewielu pozytywnych rzeczy, jakie można o tym albumie powiedzieć.
Forpoczta kinowego uniwersum
[Jason Aaron, Ed McGuinness, Paco Medina, Sara Pichelli „Avengers #1: Ostatnia fala” - recenzja]
To co, zaczynamy od nowa? Trochę tak, bo „Avengers: Ostatnia fala”, pierwszy tom serii w ramach cyklu Marvel Fresh, startuje z czystą kartą. Śmiało może więc po niego sięgnąć nowe pokolenie czytelników. Ale to jedna z niewielu pozytywnych rzeczy, jakie można o tym albumie powiedzieć.
Jason Aaron, Ed McGuinness, Paco Medina, Sara Pichelli
‹Avengers #1: Ostatnia fala›
Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu proporcje się odwróciły. Jeszcze na początku wieku to komiksy stanowiły podstawę dla superbohaterskich filmów, albo im dzielnie partnerowały. Jednak ogromna popularność MCU sprawiła, że teraz to kino nadaje tempo trykociarzom Marvela, a historie obrazkowe traktuje się po macoszemu. Z naszej, nadwiślańskiej perspektywy nie rzuca się to może tak bardzo w oczy z racji wydawniczego opóźnienia sięgającego trzech lat. Jednak trzeba pamiętać, że „Avengers: Ostatnia fala” ukazała się w czasie, kiedy na ekranie Thanos spuszczał łomot Mścicielom, co przełożyło się na rekordowe dochody ze sprzedaży biletów. Marvel wiedział, że zainteresowanie światem celuloidowym przełoży się na zainteresowanie światem drukowanym. Dlatego postawił na kolejny restart numeracji i zadbał o to, by na łamy serii poświęconej najpotężniejszym bohaterom na Ziemi powrócili także ci najpopularniejsi.
I to się nawet dobrze składa, bo sterujący tytułem przez ostatnie lata Mark Waid nie poradził sobie z utrzymaniem go w ryzach. Prezentował poszarpane strzępki przygód, wyrwane spomiędzy innych, równolegle ukazujących się cyklów poświęconych Avengers, a także bez ustanku zmieniał skład grupy, który ewoluował praktycznie z numeru na numer bez żadnego powodu. Nie sprzyjało to związaniu się emocjonalnemu z drużyną. Pomijam już fakt, że miał również problem z ciekawymi pomysłami. W sumie to czekałem na moment, kiedy szefostwo wreszcie zwolni go z obowiązku mordowania się z Mścicielami. Marvel Fresh był ku temu okazją. Z nowym scenarzystą, którym został doświadczony Jason Aaron, drużyna miała złapać ponownie wiatr w żagle.
Ponownie spotykamy więc Wielką Trójcę, czyli Kapitana Amerykę, który dopiero co zniewolił Amerykę z rozkazu Hydry, Thora, pozbawionego Mjolnira, ale przynajmniej z poczuciem odzyskanej godności oraz wybudzonego ze śpiączki Iron Mana. Do tego dorzucił garść znanych postaci – jak Czarna Pantera, doktor Strange, Kapitan Marvel i przestającą panować nad swoim zielonym alter ego She-Hulk. Ale ostrożnie sięgnął też po novum, a mianowicie Ghost Ridera wprowadzonego w czasach „Marvel Now” – tego z samochodem zamiast motoru.
Niestety, jak wspomniałem, komiksy mają być forpocztą dla powstających ekranizacji. Dlatego też Aaron dostał trudne zadanie, by przed filmem „Eternals” przypomnieć czytelnikom potężnych Celestian. Zgodnie z mitologią stworzoną w latach 70. przez Jacka Kirby’ego, mieli oni odpowiadać za powstanie życia na Ziemi. Jednak to, co było dobre ponad czterdzieści lat temu, niekoniecznie sprawdza się dzisiaj. Ja na ten przykład nie do końca kupuję wizję Przedwiecznych. Na szczęście Aaron nieco rozwinął ich wątki.
Nasi bohaterowie, którzy ponownie musieli skrzyknąć się pod szyldem Avengers, zostali postawieni w trudnej sytuacji. Oto na Ziemię zaczynają spadać martwe ciała Dobrych Celestian, a tuż za nimi przybywają ci Źli, którzy mają zamiar wyrównać krzywdy wyrządzone im milion lat temu przez protoplastów dzisiejszych Mścicieli. W tym miejscu można zastanowić się, czy przypadkiem scenarzysta nie zaszalał, prezentując herosów z wczesnej epoki kamienia łupanego (wynikałoby z tego, że powinni to być przedstawiciele pitekantropów, bo
homo sapiens pojawili się dopiero ok. 200 tys. lat temu). Tymczasem okazuje się, że już wtedy mogli poszczycić się superbohaterskimi umiejętnościami, tworząc grupę pod dowództwem samego Odyna (swoją drogą ci kopalniani Avengers dostali w USA własny tytuł – „Savage Avengers”).
Aaron jednak na tym nie poprzestał i cofnął się jeszcze bardziej, bo o 4 miliardy lat, by zaprezentować początek życia na Ziemi. I tu już jest lepiej. Powiedzmy, że podążył podobną drogą, co Ridley Scott w „Prometeuszu”, ale jego wizja jest o wiele bardziej nihilistyczna. Niemniej w przewrotny sposób zgrabnie tłumaczy, czemu Ziemia stała się tak istotnym miejscem we Wszechświecie, choć znajduje się na rubieżach Galaktyki (kłania się casus Tatooine z uniwersum „Gwiezdnych wojen”).
Pochwalić muszę także fakt, że nowy scenarzysta nie popełnił błędu poprzednika i sprawił, że między członkami reaktywowanych Mścicieli znów pojawiła się chemia. Czuć, że w większości znają się od podszewki i wiedzą, że mogą na siebie liczyć. Co, oczywiście, nie przeszkadza im wyzłośliwiać się wzajemnie (tu najbardziej iskrzy między Starkiem a Danvers, którzy starli się w ramach II Wojny Domowej). Nieźle sprawuje się również nowy na pokładzie, a mianowicie Ghost Rider, który powoli przestaje być tylko wariacją na temat swoich słynnych poprzedników. Co najwyżej nie pasuje mi zbyt luzackie przedstawienie Strange’a, który powinien mieć w sobie więcej dostojeństwa. Niestety w tym miejscu Aaron padł ofiarą polityki Marvela, polegającej na większym wyluzowaniu bohaterów, by bardziej spodobali się współczesnym nastolatkom (a w każdym razie wydawcy wydaje się, że tacy powinni bardziej się spodobać, co niekoniecznie musi odpowiadać rzeczywistości). Stąd czasem w środku dramatycznej akcji pojawiają się głupkowate żarty, całkiem nie pasujące do klimatu.
Niemniej, pomimo kilku smaczków, scenarzysta nie wysilił się specjalnie i zaserwował nam akcję niczym w produkcjach Michaela Baya. Zagrożenie jest kolosalne, a zniszczenia czynione przez Celestian niebotyczne. Walka rozgrywa się w powietrzu, na ziemi, jak również pod nią. Szkoda, że pesymistycznego w swojej wymowie konceptu nie udało się zakończyć w równie intrygujący sposób, a skończyło się na prężeniu muskułów.
Nad zeszytami wchodzącymi w skład albumu pracowała trójka rysowników. Najlepiej poradziła sobie Sara Pichelli, prezentując elegancką i czytelną kreskę. Nie można tego jednak powiedzieć o dokonaniach Eda McGuinessa i Paco Mediny. Robią bowiem wszystko, by kadry były przeładowane akcją, wybuchami i płomieniami, co powoduje, że dostaje się oczopląsu. Paradoksalnie strony sprawiają jednak wrażenie naszkicowanych pospiesznie, bez dbałości o detale. Kiedy nasz wzrok przebije się przez pierwszy plan, odkrywamy, że za nim niewiele się dzieje. Pustkę potęguje to, że rysownicy stosują bardzo duże kadry.
Niestety przy obcowaniu z „Avengers: Ostatnia fala”, ma się wrażenie, że otrzymało się marketingowy półprodukt, który ma być folderem reklamowym innego, większego produktu. Boję się, że mariaż Disneya z Marvelem będzie coraz bardziej zmierzał w tę stronę. Zdecydowanie nie tego spodziewałem się po inicjatywie wydawniczej, która ma słowo „fresh” w nazwie.
