Komiks o Panu Cudownym w ujęciu spółki King/Gerads zaserwował sporo zamieszania. Można traktować go jako farsę, komiksowy żart, antidotum na zadętych superbohaterów z ich pangalaktycznymi problemami, ratujących na okrągło i do znudzenia jakieś światy. Można w nim też dostrzec superpoważną próbę dokonania czegoś nowego, nowatorskiego ujęcia „zwyczajnego życia” herosów, które i tak przetykane zostaje filozoficznym egzystencjalizmem. Prawda zdaje się jednak mieścić pośrodku.
Tomasz Nowak
Zwyczajna codzienność boga
[Mitch Gerads, Tom King „Mister Miracle” - recenzja]
Komiks o Panu Cudownym w ujęciu spółki King/Gerads zaserwował sporo zamieszania. Można traktować go jako farsę, komiksowy żart, antidotum na zadętych superbohaterów z ich pangalaktycznymi problemami, ratujących na okrągło i do znudzenia jakieś światy. Można w nim też dostrzec superpoważną próbę dokonania czegoś nowego, nowatorskiego ujęcia „zwyczajnego życia” herosów, które i tak przetykane zostaje filozoficznym egzystencjalizmem. Prawda zdaje się jednak mieścić pośrodku.
Mitch Gerads, Tom King
‹Mister Miracle›
Kto najlepiej nadaje się do takiego eksperymentu? Na pewno nikt z pierwszego szeregu superbohaterów uwikłanych w tak wiele wcieleń i zależności, że kolejna odsłona byłaby tylko dodatkiem do katalogu. Można więc odkurzyć znajdującego się prawie zawsze w tle Mister Miracle′a. Pokazać, jak stał się nim Scott Free, dzieciak z pełnej okrucieństwa planety Apokolips, od maleńkości doskonalący się w uciekaniu. Jest tak dobrym eskapistą, że żyje z pokazów uciekania z najbardziej niesamowitych nawet pułapek. Aż w końcu, u kresu wytrzymałości, musi zmierzyć się z tym, przed czym nikt uciec nie potrafi. Przynajmniej tak się wydaje… Ze śmiercią. Musi tego spróbować!
I w takich oto okolicznościach spotykamy się z nowym wcieleniem Miracle′a – a jest to spotkanie przypominające zderzenie z rozpędzonym pociągiem. Zaczyna się niby standardowo. Ot, mitologiczna gadka o skłóconych światach… Ale zaraz potem pokrwawiony gość z podciętymi żyłami, leżący w łazience mówi wyraźnie, że coś poszło nie tak. A może tak właśnie miało być?
Gdy po pierwszym szoku przychodzi otrzeźwienie, to akurat czas, by uświadomić sobie, że jednak nie wszystko można i trzeba tu potraktować poważnie. To byłoby zresztą nie do zniesienia. Na trzystu stronach, wypełnionych w dużej mierze jazdą bez trzymanki, dobrze jest zachować zdrowy dystans. Zresztą i tak, kiedy się człowiek już ze wszystkim ogarnie i tak lepiej przeczytać ten tom przynajmniej jeszcze raz. Chyba dopiero podczas drugiej lektury, oswoiwszy się z formą i treścią, można skupić się na niuansach, dzięki którym ten komiks nabiera barw – dosłownie i w przenośni.
Od samego początku wiadomo już, że nie będzie to typowa historia superbohaterska o ratowaniu światów. A przynajmniej nie tylko o tym, bo pomiędzy epickimi bitwami herosi prowadzą przecież normalne życie. Żyjąc nim, Mister Miracle, wraz z ukochaną Big Bardą, mieszkają w los Angeles. Co pewien czas wpadają do macierzystych światów stoczyć jakąś wojenkę albo ukatrupić jakiegoś niewdzięcznika, ale to przecież tylko zajęcia z doskoku. Najważniejsza jest potrzebna przebudowa mieszkania. Tak, brzmi to surrealistycznie, ale właśnie na tym polega patent Kinga – na zderzeniu dwóch rzeczywistości – obowiązków superbohatera, a wręcz boga, ze zwyczajnym życiem zjadacza chleba. Czasami idzie wręcz po bandzie, bo ile bitew można stoczyć w bryzgach krwi, rozmyślając jednocześnie o „obowiązkach życia codziennego"? To pewien schemat i, mimo że King wprowadza do niego coraz to nowe elementy, nie udało się mu przed nim, nomen omen, uciec. Dlatego też rozpędzony z początku fabularny pociąg z czasem wytraca prędkość. Co więcej, w miejscach, gdzie na wadze kładzie z jednej strony przysłowiowe „brudne pieluchy”, a z drugiej „miliony istnień”, zaczyna niebezpiecznie turkotać…
Gerads wtóruje tej konwencji swoimi rysunkami. Już samo zestandaryzowanie plansz w dziewięć kadrów (podobnie jak w klasycznych Strażnikach) pokazuje, że autorzy dobitnie chcą swój komiks spozycjonować w segmencie tytułów antybohaterskich. A przynajmniej w gronie tych, które negują utarte spojrzenie na herosów.
Podobny cel mają zabawy samym obrazem – powtórzenia kadrów, barwne wytryski na przemian z ilustracjami zdecydowanie bardziej stonowanymi (szkoda, że w druku nie wszędzie udało się wydobyć ich pierwotną głębię), a wreszcie stanowiące swoistą wizualną orgię kolorowe „przestery” – obrazy z rozmytymi konturami, rozmyślnie niespasowane. Rozjeżdżają się one krzycząc o surrealizmie głoszonych treści. Przyprawiają o oczopląs, ale też poszerzają miejsce na domysły.
Kiedy człowiek pojmie umowność tych wszystkich zabiegów, dopiero wówczas może zacząć dobrze się bawić. Nie przeszkadzają już wówczas aż tak bardzo te różne „oczka” puszczane do czytelnika, jak choćby wspomniane kopiowane kadry. Radują natomiast mnożące się w otoczeniu gadżety spod znaku Ligi Sprawiedliwości (której Mister Miracle jest członkiem) czy rozbrajające sceny ze złolami wcinającymi podczas sądu talerz warzyw. Z większym dystansem można wczytać się w filozoficzne dysputy, porażające głębią, o ile ktoś nie ma nadmiaru wiedzy o filozofii.
O tym, że tak naprawdę King i Gerads nie chcieli wyrządzić krzywdy Scottowi jakąś pochopną „dekonstrukcją”, świadczy chociażby fakt, iż ich Nowi Bogowie właściwie nie wyłamali się poza kanon Czwartego Świata i historii Miracle′a stworzonej pierwotnie przez Jacka Kirby′ego. Jakby na dowód tego z początku odwołują się wprost do dziejów rodzinnych planet Scotta, a dopiero potem przechodzą do ukazania swojej wersji dalszych zdarzeń.
Ich „Mister Miracle” to niewątpliwe komiksowa awangarda, a ta zwykle ma tyle samo żywotnych zwolenników. co. przeciwników. No i oczywiście rzeszę niemających własnego zdania biernych potakiwaczy obu stronom sporu. Jeśli pozostanie się przy mistrzostwie w operowaniu formą i kunszcie związania w całość elementów pozornie całkowicie odrębnych, wręcz sprzecznych, należy przed Kingiem i Geradsem pochylić czoło. Z pójściem dalej, zwłaszcza w nabożny zachwyt nad „ambitnym osiągnięciem”, warto zachować umiar.
„Mister Miracle” w tej odsłonie w USA wzbudził zachwyt. W ślad za przyznanymi serii pięcioma (!) nagrodami Eisnera za najlepszy scenariusz, rysunki i zamkniętą historię orzeczono, że duet King/Gerads tchnął w tego bohatera nowe życie. Niewątpliwie. Jednak to, co zachwyca fanów superbohaterów za oceanem, niekoniecznie musi zachwycić nas. I pewnie „Mister Mircle” niejednego czytelnika zaskoczy, jeśli nie rozczaruje. Zarówno przez rozciągniętą, napiętą momentami do granic wytrzymałości treść, jak również grafiki, którym też próbowano nadać nowy, wieloznaczny wymiar. To na pewno swoista awangarda, ale nie dla każdego.
Plusy:
- nowatorskie ujęcie tematu superbohaterów przez zderzenie wzniosłości i codzienności
- świadome operowanie kadrowaniem i odważne użycie barw
- filozoficzne wycieczki, będące w zasadzie żartem z filozofii
Minusy:
- eksperymenty z treścią, przenikaniem wątków, banalizujące ich wymowę
- drażniące wizualnie eksperymenty z grafiką, nie zawsze jasne
- nie do końca udany druk tomu (głębia barw na niektórych stronach)
