„Josephine #1” to komiks z gatunku, do którego w innych krajach zalicza się większość tytułów, zaś u nas bardzo nieliczne. Ten jest przypadkiem szczególnym, bo nie dość, że interesujący, to jeszcze dobrze narysowany. Polski komiks przygodowy.
Artur Długosz
A na imię ma Josephine
[Clarence Weatherspoon „Josephine #1: Tchnienie Czarnego Lądu #1” - recenzja]
„Josephine #1” to komiks z gatunku, do którego w innych krajach zalicza się większość tytułów, zaś u nas bardzo nieliczne. Ten jest przypadkiem szczególnym, bo nie dość, że interesujący, to jeszcze dobrze narysowany. Polski komiks przygodowy.
Clarence Weatherspoon
‹Josephine #1: Tchnienie Czarnego Lądu #1›
Zwlekałem z recenzją pierwszego zeszytu „Josephine” zatytułowanego „Tchnienie Czarnego Lądu #1” z dwóch powodów. Chciałem poznać kontynuacje, przekonać się, czy autorowi starczy zapału i umiejętności, oraz zobaczyć, jak zareaguje rynek na porządną przygodową zeszytówkę rysowaną przez Polaka. Mijały miesiące, miesiące zamieniły się w lata, aż wreszcie wydawnictwo zapowiedziało kontynuacje. Jednak w formie dla mnie zaskakującej. Kiedy już ją przeczytałem, stwierdziłem, że warto jednak omówić oba zeszyty oddzielnie.
„Tchnienie Czarnego Lądu #1” to zdecydowanie bardzo ambitny pomysł. Przypomnijmy, że „Josephine” zadebiutowała na łamach „Produktu” i już wtedy czuć było w tym komiksie potencjał na przyzwoitą, rozrywkową historię. Zeszytowe wydanie tylko zaostrzyło mój apetyt, bo oto po latach posuchy trafia się coś „made in Poland”, co nie jest ani koniunkturalną efemerydą, ani formalnym eksperymentem, ani też – co bardzo istotne – ambitnym komiksem na poważny temat. „Josephine” to dziecko popkultury, kwintesencja przeczytanych przez autorów książek i komiksów, obejrzanych filmów, przegranych gier. Można wyliczać tu inspiracje i odniesienia, zamierzone i nie przez autora, ale bynajmniej nie w tym rzecz. Bo chodzi o komiks, który bez żadnych bagaży opowiada prostą w gruncie rzeczy historię w ciekawy sposób. Takiej czystej radości snucia opowieści w polskim komiksie nie było od dawna. A jeśli już zawęzimy obszar poszukiwań do komiksu przygodowego, to przyjdzie nam prawdopodobnie cofnąć się do lat 80. I to jest największa siła tego zeszytu.
Wydając zeszyt, zadbano o stworzenie odpowiedniego nastroju – kolejny plus. Sam komiks poprzedza trafny, stylizowany wstęp, mający zaintrygować czytelnika sprawą tajemniczego amuletu, którego posiadaczką jest tytułowa Josephine Durmaz. A zaraz potem rozpoczyna się właściwa historia, która każdemu wychowanemu na powieści przygodowej człowiekowi powinna przypaść do gustu. Grupa podróżnych zostaje gdzieś w Afryce świadkiem makabrycznych obrzędów murzyńskich. Pech sprawia, że z obserwatorów stają się uczestnikami wydarzeń. Dochodzi do wymiany ognia i zgodnie z regułą Indiany Jonesa dysponujący bronią białą ulegają posiadaczom broni palnej. Rok później do londyńskiego portu przybija niewielki kuter rybacki „Minotaur” z martwą załogą na pokładzie. Do rozwiązania zagadki zostaje wezwana ze Scotland Yardu Josephine Durmaz. A jest nad czym się głowić. Statek przybił do nadbrzeża w gęstej mgle, oględziny pozwalają stwierdzić, że załoga już wtedy nie żyła, jedno z ciał pełne jest obrzydliwych robaków, a przydzielony konstabl zaczyna gadać od rzeczy. Na dodatek wśród lin i szmat zostaje znaleziona głowa Murzyna.
Biorąc pod uwagę niezwykle cechy amuletu pani Durmaz, można założyć, że dla Scotland Yardu była ona bardzo cennym nabytkiem. Kto wie, może nawet swoją pozycję zawdzięcza głównie dzięki mocom amuletu. Bo cóż może być bardziej przydatnego dla funkcjonariusza tej chwalebnej instytucji tropiącej morderców, jeśli nie możliwość porozumienia się z umysłem ofiary? A to właśnie umożliwia tajemniczy amulet, o którego pochodzeniu nie ma w tym zeszycie żadnych informacji. Jednak w przypadku murzyńskiej głowy moce amuletu zawodzą. Na podstawie listy załogi „Minotaura” udaje się ustalić, że wśród trupów brak jednego mężczyzny. I właśnie poszukiwaniem jego śladów zajmuje się pani Durmaz oraz Thomas Stiller, pies gończy Scotland Yardu. Dodać tu należy, że końcówka zeszytu zapowiada bardzo obiecującą kontynuację, a ostatni kadr wręcz rozpala ciekawość do czerwoności. Kolejny plus – za umiejętność serializowania opowieści.
Zaletą komiksu, podkreślającą zresztą jego nietypowość, jest też kolor. Bo owszem, za 9,90 zł dostajemy 34 plansze kolorowego komiksu, co może jest ceną nieco wygórowaną, ale zdecydowanie akceptowalną. Można tego koloru nie lubić, podobnie zresztą jak i kreski rysownika, ale fakt jest faktem. Nie mam nic przeciwko komiksom czarno-białym, ale kibicuję pokolorowanym, bo nabierają często dodatkowych smaczków. Nie mówiąc już o tym, że to trudna sztuka, pokolorować porządnie komiks. A „Tchnienie Czarnego Lądu #1” dobrze się tu broni. I w takiej postaci wchodzi mi lepiej.
Tak więc rozstawałem się z „Josephine” w nastrojach iście gorących. Z podziwem dla autorów i wydawcy, zaintrygowany historią, wyczekujący niecierpliwie kontynacji. Niestety, moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę, ale o tym w recenzji „Tchnienie Czarnego Lądu #2”.
