Komiksowe crossovery kojarzą nam się przede wszystkim z przenikaniem się uniwersów. Z sytuacją gdy jeden z (super)bohaterów dziwnym zrządzeniem losu trafia do świata innego (super)bohatera. W przypadku dwuczęściowego „Mrocznego Księcia z Bajki” również mamy do czynienia z crossoverem, ale o nieco innym charakterze. Tu przeniknęły się dwie odmienne kultury, by nie rzec – cywilizacje. Do na wskroś amerykańskiego Gotham City zawitał bowiem Enrico Marini, Europejczyk z krwi i kości.
Drapieżcy w Gotham
[Enrico Marini „Batman. Mroczny książę z bajki” - recenzja]
Komiksowe crossovery kojarzą nam się przede wszystkim z przenikaniem się uniwersów. Z sytuacją gdy jeden z (super)bohaterów dziwnym zrządzeniem losu trafia do świata innego (super)bohatera. W przypadku dwuczęściowego „Mrocznego Księcia z Bajki” również mamy do czynienia z crossoverem, ale o nieco innym charakterze. Tu przeniknęły się dwie odmienne kultury, by nie rzec – cywilizacje. Do na wskroś amerykańskiego Gotham City zawitał bowiem Enrico Marini, Europejczyk z krwi i kości.
Enrico Marini
‹Batman. Mroczny książę z bajki›
Ktokolwiek w szefostwie DC Comics wpadł na ten szalony pomysł, aby zaproponować Enrico Mariniemu stworzenie opowieści o Batmanie i na dodatek dać mu całkowicie wolną rękę, pozwalając także napisać od „a” do „z” scenariusz – wykazał się… fantastycznym wyczuciem i należy mu się za to dożywotni dodatek do emerytury. Marini (rocznik 1969), Włoch urodzony w Szwajcarii, to jeden z tuzów europejskiego komiksu; autor tak uznanych serii, jak „
Cygan” (wymyślony przez Thierry’ego Smolderena), „
Drapieżcy” (do tekstu Jeana Dufaux), „
Skorpion” (z fabułą Stephena Desberga) czy „
Orły Rzymu”, nad którymi sprawował już pełną kontrolę – i jako rysownik, i jako osoba bezpośrednio odpowiedzialna za spadające na bohaterów nieszczęścia.
Ale czy to dawało mu prawo do zmierzenia się z postacią Mrocznego Rycerza?
To, że Mariniemu zaproponowano takie wyzwanie, nie oznacza od razu, że musiał się na nie zgadzać. Wszak nigdy wcześniej nie był w Gotham, a wszystkie jego dotychczasowe prace niewiele miały wspólnego z tradycyjnym komiksem superbohaterskim. Tyle że, jeśli zerkniemy w przeszłość i przyjrzymy się opowieściom o Człowieku-Nietoperzu powstającym na przestrzeni kilku ostatnich dekad, to okaże się, że najbardziej oryginalne z nich powstawały w głowach twórców wywodzących się ze Starego Kontynentu, jak na przykład Szkot Grant Morrison („
Azyl Arkham. Poważny dom na poważnej ziemi”, 1989) czy Brytyjczycy Alan Moore („
Zabójczy żart”, 1988) i Neil Gaiman („Co się stało z Zamaskowanym Krzyżowcem?”, 2009). Czemuż więc nie miałoby się udać Włochowi. Nawet takiemu, który przyszedł na świat w kraju Helwetów.
Jakkolwiek twórczość Mariniego nie byłaby odległa od komiksu superbohaterskiego, trzeba przyznać, że Włoch doskonale odrobił zadanie domowe. Zbyt dobrze, aby uchodzić za żółtodzioba w temacie. Zresztą wstęp, jaki napisał do albumu, świadczy o tym, że Batman jest mu bliski od dawna. A skoro już dostał na niego zlecenie, postanowił pójść na całość i przywołać na karty komiksu, obok Człowieka-Nietoperza, także jego najgroźniejszego i zarazem najsłynniejszego adwersarza – Jokera. A w ślad za nim, choć to już nie było takie oczywiste,
Harley Quinn. „Mroczny Książę z Bajki” oryginalnie ukazał się w dwóch częściach; Egmont wydał całość w jednym woluminie w serii „DC Deluxe” – i była to bez wątpienia trafna decyzja. Także z tego powodu, że dzięki temu komiks zyskał twardą obwolutę i dodatkową lakierowaną okładkę. A zasłużył na to stokrotnie!
Enrico Marini podszedł do Batmana od strony, której zazwyczaj unikają scenarzyści amerykańscy. Postanowił bowiem stworzyć historię wyjątkowo mroczną, przeznaczoną dla dorosłego (i, co nadzwyczaj istotne, także dojrzałego) czytelnika – nie tylko z powodu pojawiających się w komiksie scen przemocy i okrucieństwa, ale również z uwagi na frywolność i odwagę obyczajową. Wykorzystanie jako drugoplanowych bohaterek Harley Quinn i
Catwoman sprawiło, że wiele kadrów zaskakuje śmiałym erotyzmem i seksapilem. Ale – co należy podkreślić – rysownik ani razu nie przekracza granicy dobrego smaku. Chociaż akurat w przypadku narzeczonej Jokera ów kobiecy powab jest nieco wulgarny i kiczowaty. Co w paru miejscach zostaje zresztą przez Mariniego – po europejsku – ironicznie skomentowane.
Punktem wyjścia do kryminalnej historii opowiedzianej w „Mrocznym Księciu z Bajki” jest pewne zdarzenie, jakie przytrafiło się Bruce’owi Wayne’owi dziewięć lat wcześniej. Z czasem milioner wyrzucił je oczywiście z pamięci, nie przewidując nawet, jak poważne może mieć reperkusje i jak znacząco wywróci do góry nogami jego przyszłe życie. W dużej mierze za sprawą Jokera, który – w wersji Mariniego – ma dwa priorytety: zabić Batmana i spełnić najbardziej nawet szalone życzenia swej niestabilnej emocjonalnie narzeczonej. Tym razem oba cele można połączyć w jedno, a drogą prowadzącą do ich osiągnięcia ma być pewna rezolutna i sympatyczna dziewczynka. Włoski scenarzysta, wykorzystując ikoniczne elementy uniwersum Mrocznego Rycerza, postanowił przesunąć granice tego, co w amerykańskim komiksie superbohaterskim dopuszczalne. Z jednej strony posługując się wdziękami wspomnianych powyżej bohaterek, z drugiej – czyniąc Jokera arcyłotrem najprzedniejszego gatunku.
Prawda, zielonowłosy bandzior już wcześniej bywał kanalią jakich mało; niemal zawsze jednak przedstawiano go w sposób przerysowany, a niekiedy nawet nieco karykaturalny. Marini zdecydował się na inne podejście. Jego Joker jest po prostu zimnym i wyrachowanym psychopatą, skazującym ludzi na śmierć bez najmniejszego wahania i samemu zabijającym bez zmrużenia oka. Na dodatek jest absolutnie nieprzewidywalny i w swym bezprzykładnym okrucieństwie genialny. To przeciwnik niezniszczalny, którego nie da się pokonać. Jest jak Hannibal Lecter, który zawsze znajduje drogę ucieczki, pozostawiając za sobą wianuszek ofiar. Stawiając kogoś takiego na drodze Batmana, Marini zawiesił sobie poprzeczkę bardzo wysoko. A potem przygotował się do skoku i… nie, nie strącił jej. Nawet jeżeli w paru momentach można stwierdzić, że poszedł swoim bohaterom na rękę – zrobił to w sposób logicznie dopuszczalny.
Recenzując historię obrazkową, nie można nie poświęcić uwagi również jej stronie wizualnej. W oczy rzuca się, że włoski rysownik nie próbował przeprowadzać graficznej rewolucji (jak Dave McKean w „
Azylu Arkham”), ale zrobił też wszystko, co było możliwe, aby odcisnąć na niej swoje piętno. Jeśli przyjrzeć się dokładniej postaciom, zwłaszcza niezamaskowanym (czyli Wayne’owi czy Selinie Kyle), można zobaczyć podobieństwo do bohaterów europejskich serii Mariniego (zwłaszcza „Skorpiona”). Podobne rysy, pociągłe twarze, nawet gestykulacja, widoczna głównie w scenach walk, których w „Mrocznym Księciu…” nie brakuje. Ale jest też wiele scen statycznych, stonowanych (także kolorystycznie), ba! wręcz romantycznych. I nic dziwnego, ponieważ im bliżej finału, tym bardziej robi się nastrojowo. W kontekście tego mistrzostwem pozostaje ostatni, całostronicowy kadr, który wywołuje prawdziwe trzęsienie ziemi.
Zaiste, gdyby Enrico Marini dostał jeszcze kiedyś propozycję powrotu do Gotham – byłbym wniebowzięty!
