Czarna Wdowa to jedna z najstarszych żeńskich bohaterek świata Marvela i jednocześnie jedna z najciekawszych. W Polsce do tej pory znaliśmy ją z występów gościnnych lub jako członkinię Avengers (niewypału pod nazwą „Pajęczyca” nie liczę). Niezmordowoany Egmont wypełnia tę lukę, oferując pokaźny tom „Czarna Wdowa: Powrót do domu”.
Czarna Wdowa na ostro
[Greg Land, Richard Morgan, Sean Phillips, Bill Sienkiewicz „Czarna Wdowa: Powrót do domu” - recenzja]
Czarna Wdowa to jedna z najstarszych żeńskich bohaterek świata Marvela i jednocześnie jedna z najciekawszych. W Polsce do tej pory znaliśmy ją z występów gościnnych lub jako członkinię Avengers (niewypału pod nazwą „Pajęczyca” nie liczę). Niezmordowoany Egmont wypełnia tę lukę, oferując pokaźny tom „Czarna Wdowa: Powrót do domu”.
Greg Land, Richard Morgan, Sean Phillips, Bill Sienkiewicz
‹Czarna Wdowa: Powrót do domu›
W czasach, kiedy sprzedaż komiksów nakręcają ich ekranizacje (kiedyś było odwrotnie), Czarna Wdowa kojarzona jest jako agentka od zadań niewykonalnych o twarzy Scarlett Johansson. Nie powiem, by było to złe odzwierciedlenie tej postaci, zwłaszcza kiedy wspominam ją w pierwszej części „Avengers”. Niemniej przez lata postać ta przeszła sporą ewolucję. Zadebiutowała w 1964 roku w roli przeciwnika Iron Mana. Jako radziecka agentka miała walczyć z kapitalistyczną zgnilizną. To chociażby za jej sprawą Hawkeye rozpoczął swą karierę jako superzłoczyńca. Niemniej jeszcze w latach 60. dostrzegła błędy i wypaczenia Wielkiego Brata i przeszła na stronę znienawidzonego Zachodu. Jako prawdziwa femme fatale nigdzie na długo nie mogła zagrzać miejsca i chadzała własnymi ścieżkami. Występowała więc solo, jako członkini Avengers, agentka S.H.I.E.L.D., a także walczyła ramię w ramię z Punisherem, czy przeżyła burzliwy romans z Daredevilem.
A jednak tak mrocznego podejścia do jej przygód, jakie zaprezentowano w „Powrocie do domu” jeszcze u nas nie było. Adnotacja z tyłu okładki „tylko dla dorosłych” może jest odrobinę przesadzona, bo to jednak ani „Sin City”, ani „Kaznodzieja”, ale na pewno nie powinni po tę pozycję sięgać młodsi czytelnicy. Za jej scenariusz odpowiada brytyjski pisarz Richard K. Morgan, specjalizujący się w cyberpunku i mrocznych powieściach detektywistycznych. Jego wersja Czarnej Wdowy jest więc równie posępna, co dystopijny charakter jego powieści. To twarda, niezależna babka, która seksapilem posługuje się równie sprawnie, co bronią, nie wahając się używać ani jednego, ani drugiego.
Choć omawiany album nosi tytuł „Powrót do domu”, tak na prawdę składają się na niego dwie odrębne, choć powiązane ze sobą opowieści – tytułowa i „Czego to o niej nie mówią”, które ukazały się odpowiednio w 2005 i 2006 roku w ramach serii wydawniczej Marvel Knights, mającej za zadanie oferować komiksy poważniejsze, stojące trochę z boku głównych wątków.
W pierwszej historii Czarna Wdowa dowiaduje się więcej na temat swojego pochodzenia i radzieckiego projektu tworzenia Czarnych Wdów – kobiet, które miały stać się zabójczymi agentkami na usługach Moskwy. Aby jednak zgłębić temat (w tym dlaczego zawsze kiedy ma ochotę zamordować Nicka Fury’ego za jego impertynencję, coś ją powstrzymuje), musi udać się do Rosji i odnaleźć dawnych agentów KGB, którzy nadzorowali ich szkolenie. I nie da się ukryć, że jest to ta ciekawsza połowa komiksu, która intryguje pomysłem i prowadzona jest zgodnie z klasycznymi zasadami powieści szpiegowskiej, czyli po nitce do kłębka. Ponadto sama główna bohaterka wypada tu o wiele bardziej interesująco. Choć już na początku nie należała do tych, co się patyczkują ze swoimi wrogami, to jednak z biegiem czasu i ujawnianiem kolejnych tajemnic jej pochodzenia, staje się coraz brutalniejsza, a jej metody niebezpiecznie zbliżają się do tych, które preferuje Punisher.
„Czego to o niej nie mówią” to z kolei rozwinięcie jednego z wątków „Powrotu do domu”, związanego z poszukiwaniem niejakiej Sally Anne, nastolatki, która przypadkiem została podopieczną Wodowy, a która zaginęła w tajemniczych okolicznościach. Tu jednak nie jest już tak dobrze, jak poprzednio. Mam wrażenie, że Morgan rozochocony sukcesem początkowej współpracy z Marvelem, chciał ją kontynuować, ale zabrakło mu pomysłu na równie pasjonującą intrygę. Widać to zwłaszcza w momentach, kiedy wydarzenia następują na zasadzie deus ex machina, tak jakby scenarzysta nie miał pomysłu jak sensownie naprowadzić swoją bohaterkę na właściwy trop. Tak samo chybionym pomysłem wydaje się wrzucenie do intrygi Daredevila, który wyraźnie nie pasuje do klimatu całości.
Różnie prezentuje się także strona graficzna albumu. Zasadniczo nad całością czuwa Bill Sienkiewicz (z tych Sienkiewiczów!), ale jego nazwisko na okładce to tylko zabieg marketingowy, ponieważ narysował jedynie pierwszy zeszyt „Powrotu do domu”, a w pozostałych zajął się wykończeniem, po swoich epigonach – Goranie Parlovie (lepszym) i Seanie Phillipsie (słabszym). Może jest to krzywdzące określenie w stosunku do artystów, którzy mają na koncie sporo publikacji zarówno dla Marvela, jak i DC i Image, ale takie można odnieść wrażenie, jeśli porówna się ich prace z planszami stworzonymi przez Sienkiewicza.
Jeśli nie kojarzycie jego stylu, możecie być lekko skonfundowani podczas pierwszego przekartkowania albumu. Preferuje on brudną, na pierwszy rzut oka niewyraźną i niedbała kreskę, która po dokładniejszej analizie okazuje się skrywać całą masę szczegółów. Nie zdziwię się, jeśli komuś całkiem nie podejdą te rysunki, zwłaszcza, że jak wspomniałem Phillips i Parlov kontynuują styl Sienkiewicza. W każdym razie grunt, że głównym rysownikiem nie został Greg Land, którego praca straszy nas z okładki wydawnictwa.
Gdy tak analizuję to co napisałem, wychodzi na to, że „Powrót do domu” zebrał sporo batów. Pozostawienie recenzji z wrażeniem ostrej krytyki byłoby bardzo niesprawiedliwe dla tej pozycji. Na pewno warto się z nią zapoznać, ponieważ pokazuje nową twarz Czarnej Wdowy i przynajmniej do połowy jest to rewelacyjne czytadło w klimatach nowych „Bondów”, czy „Bourne’ów”. Potem może nie jest równie dobrze, ale w sumie też wstydu nie ma. I wreszcie grafika – nawet jeśli ma się do niej pewne uwagi, to jednak fajnie raz na jakiś czas zobaczyć tak niemainstreamowe rysunki w mainstreamowej pozycji. Czyli wychodzi, że jednak polecam.
