To już ostatni w tym roku zestaw krótkich notek komiksowych. Do zobaczenia w przyszłym roku.
To już ostatni w tym roku zestaw krótkich notek komiksowych. Do zobaczenia w przyszłym roku.
Trochę szkoda, że polscy czytelnicy muszą poznawać cykl o Sprycjanie i Fantazjuszu od jego środka, a nie zgodnie z chronologią ukazywania się albumów. Na szczęście tylko w niewielkim stopniu wpływa to na przyjemność, jaką możemy czerpać z lektury „Australijskiej przygody”, gdyż przedstawiona tutaj historia stanowi zwartą, zamkniętą całość (no dobra, przyznaję – chciałbym jednak wiedzieć, co się zdarzyło wcześniej w Bangkoku). Z prawdziwym rozbawieniem obserwujemy perypetie pary dziennikarzy, którzy – wraz z nieodłączną wiewiórką Spip oraz swoją pełną uroku (a także ambicji) redakcyjną koleżanką Jessicą – wyruszają na Antypody na wezwanie hrabiego Grzybeque′a. Wkrótce się okazuje, że ten arystokrata i naukowiec wprawdzie trafił w Australii do osady poszukiwaczy opali, ale znalazł tam skarb zupełnie innego rodzaju. Co gorsza jego odkrycie jest bardzo nie na rękę pewnym miejscowym dość podejrzanym osobnikom, dlatego też bohaterom będzie zagrażać poważne niebezpieczeństwo. Momentami będzie się mogło wręcz wydawać, że znaleźli się oni w sytuacji bez wyjścia, ale oczywiście Sprycjan i Fantazjusz za każdym razem dadzą sobie radę. Nic dziwnego, że czytelnicy całkowicie dają się ponieść tej doprawdy fantastycznej historii, skoro mają oni sporo frajdy, kiedy obserwują dynamicznie toczącą się akcję, pełną zwariowanych i przekomicznych sytuacji. Po skończonej lekturze wielbiciele komiksów udanie łączących humor z sensacyjną fabułą z pewnością więc nabiorą ochoty na poznanie innych albumów tej serii.
Kupując miałem nadzieję, prawie stuprocentowe przekonanie no ale trzeba mieć pewność. Po lekturze mogę powiedzieć tylko – rewelacja! Miejscowemu obszarnikowi zniknął ogier, podejrzany jest Indianin z plemienia Czejenów. Bogacz wyznacza nagrodę. W sprawę bezinteresownie włącza się Lucky Luke i interesownie łowca nagród, niejaki Elliot Belt. Ten ostatni jest kolejną ikoną Dzikiego Zachodu, obok dyliżansu, telegrafu, Indian, kolei żelaznych którą René Goscinny wziął na warsztat. Całość jest przede wszystkim pretekstem, trzeba przyznać całkiem zgrabnym, do ukazania kunsztu scenarzysty. Wszystkie genialne gagi są rewelacyjne wpisane w historię o poszukiwaniu zaginionego konia, awantury z Indianami i gangiem łowców nagród. Ze względu na „końską” intrygę, na pierwszy plan wysuwają się relacje Luke′a z jego wierzchowcem – Jolly Jumperem. I jak łatwo się domyśleć, po słowach „Ani słowa więcej o koniach! Mam dosyć koni!” relacje te nie mogą układać się idealnie. Graficznie koń jaki jest…, przepraszam komiks jaki jest każdy wie. Morris żadnych eksperymentów nie wprowadził.
Daleki jestem od wysokiej oceny, jaką „Szkarłatnemu ogniowi” wystawił Sebastian Chosiński, ale muszę przyznać, że album zły nie jest. Xavier Dorison poszedł w kierunku epickiej powieści z dużym rozmachem – opowieści o skali nie widzianej w „Thorgalu” chyba od czasów „Krainy Qa”. To już nie jest misja pojedynczego bohatera, to już rozpisana na kilka postaci fabuła z wielką wojną w tle – Bag Dadh, w którym toczy się akcja, i w którym właśnie doszło do przemiany Aniela (syna Thorgala i Kriss), jest oblężony przez wojska krzyżowców wyznających wiarę w jedynego boga Yavhusa (wiecie, z czym się to kojarzy). Dzieje się dużo i w ujęciu indywidualnym i w ujęciu militarnym. Pal sześć, że to oblężenie tak trochę wynika z niczego, wiadomo, że Dorison, który przejąć cykl, musiał wprowadzić własne pomysły na rozwój cyklu. No i relacja Thorgala z Anielem dostaje też irytujący rys. A jednak „Szkarłatny ogień” nie jest w stanie zapewnić nawet połowy emocji, jakie szły z „Miastem zaginionego boga”. Trochę już nie ten czas, nie ci bohaterowie, nie tak dobrze budowana historia, jak za czasów van Hamme’a. Malarski styl Rosińskiego jest ciekawy, ale przyznam, że wolałbym go na dużych, pełnostronicowych kadrach – w małych okienkach bywa nie do końca czytelny. Ale w sumie i tak ciekawe, co będzie dalej.
Jak zwykle w albumach historycznych Henryka Jerzego Chmielewskiego uzupełnieniem komiksowych plansz jest dość obszerny tekst, w którym otrzymujemy zarówno rozwinięcie przygód trójki bohaterów, jak i omówienie różnych zdarzeń historycznych. Istotne jest, że autor nie serwuje nam nudnego wykładu jak ze szkolnego podręcznika, lecz snuje swą opowieść ze swadą i fantazją, pozwalając sobie na liczne, czasem dość zaskakujące dygresje. Pewnym mankamentem tego albumu jest jednak to, że Papcio Chmiel zamiast skoncentrować się na samej historii hymnu Polski, próbował tutaj przybliżyć zbyt wiele różnych zdarzeń z przeszłości naszego kraju. O ile za całkiem sensowny należy uznać pomysł, aby przedstawić w tym komiksie, jak Tytus, Romek i A′Tomek – zanim znajdą się w Legionach Polskich we Włoszech – biorą udział w powstaniu kościuszkowskim, o tyle nie do końca sprawdza się wykorzystanie znanego z księgi VIII aparaciku, przy użyciu którego bohaterowie przenoszą się wprost z pracowni Józefa Wybickiego – a to w czasy potopu szwedzkiego, a to na pole bitwy pod Austerlitz czy na Santo Domingo, gdzie wybuchł antyfrancuski bunt niewolników. U młodych czytelników, którzy nie mają jeszcze utrwalonej wiedzy historycznej, ten zabieg fabularny niestety może wywołać prawdziwy mętlik w głowie… Natomiast walory edukacyjne tego albumu są i tak nie do przecenienia, a w dodatku w tym przypadku nauka może być prawdziwą przyjemnością dla fanów przygód Tytusa, Romka i A′Tomka. Dla fanów twórczości Papcia Chmiela lektura obowiązkowa!
Polski czytelnik, który wcześniej mógł poznać twórczość Guya Delisle z współczesnych i mocno osadzonych w naszej rzeczywistości „Kronik birmańskich”, „Kronik jerozolimskich” czy „Pjongjangu” może być formą i tematyką „Alberta i Aliny” zaskoczony. Tym razem mamy bowiem do czynienia z groteskową opowieścią o złożoności relacji męsko-damskich. Tytułowi Albert i Alina to tylko jedna z 26 par będących bohaterami tego komiksu. Każda z tych par prezentuje się na jednej z kilkustronicowych opowiastek pozbawionych jakichkolwiek dymków, zawsze rozplanowanych regularnie w formie 15 kadrów na stronę. Opowiastki można podzielić na jeden z trzech rodzajów – czasem jest to scenka prezentująca pewną relację męsko-damską we w miarę realistyczny sposób, czasem będzie to alegoria jakiejś sytuacji (najczęściej oddziałując poprzez symboliczną przemoc, zwykle przemoc mocno krwawą), nie zabraknie też historyjek pozbawionych przenośnego znaczenia, będących czystą groteską w stylu Rolanda Topora. Delislemu nie można odmówić zmysłu obserwacji i celności metafor, a także umiejętności używania smoliście czarnego humoru. Jaka z tego wyłania się wizja relacji męsko-damskich? Cóż, jako nieustającej wojny płci, w której obie strony mają silne argumenty. Choć symetrii tu nie ma – „Albert i Alina” to jednak wyraz pewnego strachu przed zaborczą kobiecością.
