Kolejny tom zbiorczego „Valeriana” już w sprzedaży. Porównując polskie wydanie z oryginalnym, znalazłem tylko jedną różnicę. Cykl francuski jest zatytułowany „Valérian et Laureline”, u nas został tylko „Valerian”. Czyli parytety diabli wzięli, ale poza tym jest bardzo dobrze.
A gdzie Laurelina?
[Pierre Christin, Jean-Claude Mézieres „Valerian #2 (wydanie zbiorcze)” - recenzja]
Kolejny tom zbiorczego „Valeriana” już w sprzedaży. Porównując polskie wydanie z oryginalnym, znalazłem tylko jedną różnicę. Cykl francuski jest zatytułowany „Valérian et Laureline”, u nas został tylko „Valerian”. Czyli parytety diabli wzięli, ale poza tym jest bardzo dobrze.
Pierre Christin, Jean-Claude Mézieres
‹Valerian #2 (wydanie zbiorcze)›
Taurus wydał drugi zbiorczy tom przygód Valeriana (i Laureliny), czyli można założyć, że doświadczenie rynkowe z tomem pierwszym było pozytywne. Innymi słowy, pomimo upływu lat, kilku nieudanych podejść (Komiks-Fantastyka, Amber, Egmont), seria się przyjęła. A to oznacza, że polscy czytelnicy będą kontynuować swoją przygodą z bohaterami Christina i Mézièresa.
Drugi tom zbiorczego „Valeriana” zaczyna się dokładnie jak ten pierwszy: od tekstów, zdjęć i ilustracji przybliżających zarówno twórców, jak i bohaterów komiksu. Tutaj możemy poznać poglądy polityczne i społeczne Christina, dowiedzieć się też, którzy autorzy SF byli dla niego wzorami. Dalej krótki tekst traktujący o tym, co zajmowało scenarzystę w czasach, gdy tworzył zręby całego cyklu o Valerianie. Po jego lekturze nie będzie dla nikogo odkryciem, że „Valerian” to w większym stopniu social- niż science fiction – bo Christina dużo bardziej interesowały kwestie polityczne, społeczne czy ekologiczne niż czysty rozwój nauki i techniki. Taki też charakter mają inne jego dzieła, czy to opowiadania, czy też prace tworzone między innymi z Bilalem.
Pierwsze albumy „Valeriana” nie mają jeszcze jednoznacznie zarysowanego charakteru. Jest tam dużo humoru („Złe sny”) oraz pierwiastków twardej SF („Miasto niespokojnych wód”). Ale już w „Cesarstwie tysiąca planet” na pierwszy plan wysuwa się właśnie tematyka społeczna, kontynuowana w kolejnych albumach.
„Kraina bez gwiazd” to nieco nachalna, ale jednocześnie ze swadą przedstawiona historia konfliktu między kobiecym feminizmem a męskim narcyzmem. Słowo konflikt trzeba tutaj potraktować dosłownie. Ziemskim koloniom w systemie Ukbar grozi kosmiczna katastrofa. W kierunku układu zmierza zagubiona planeta poruszająca się po chaotycznej trajektorii. Valerian i Laurelina wyruszają w misję ratunkową. Okazuje się, że ta planeta to bardzo niezwykły świat. Wydrążona wewnątrz z jądrem w roli słońca, jest zamieszkana przez ludy toczące ze sobą odwieczną wojnę. To właśnie ta wojna, a właściwie używane w niej flogumy (naturalne ładunki wybuchowe wielkiej mocy) destabilizują Ukbar. Agenci rozdzielają się i każde z nich stara się przedostać do przywódców walczących stron – żeby było śmieszniej, Valerian do feministek, a Laurelina do narcyzów. Samo rozwiązanie problemu Ukbaru nie porywa, scenarzysta poszedł na łatwiznę, ale za to rysownik uraczył nas wizją Laureliny, wypisz, wymaluj, w stroju Księżniczki Lei z „Powrotu Jedi” (wiecie, tego mosiężnego bikini, co to Fisher skarżyła się, że stojący nad nią strażnik bez problemu zaglądał jej w dekolt).
Ciekawiej wypada kolejna historia „Witajcie na Alflololu”. Nasi bohaterowie wracają właśnie z wizyty na Technorogu, industrialnej kolonii ziemskiej. Przygotowując się do skoku w nadprzestrzeń, natykają się na niezwykłe istoty, kosmicznych nomadów wracających na Alflolol, swoją planetę. Problem w tym, że Technorog i Alflolol to jeden i ten sam świat. Robi się niezłe zamieszanie. Co prawda kodeks Galaxity nie pozwala na kolonizowanie planet zamieszkałych przez rozumne istoty, ale tutaj sytuacja nie była taka jasna. Valerian podejmuje próby rozwiązania problemu, ale to tylko pogarsza sytuację. Co więcej, popada on we wszelkie możliwe konflikty, w tym z gubernatorem Technorogu oraz Laureliną. Ocierając się o głęboką depresję, Valerian znajduje kompromisowe rozwiązanie, ale… W przypadku „Witajcie na Alflololu” zakończenie jest niejednoznaczne, a przez to wypada dużo lepiej niż w „Krainie bez gwiazd”.
Obydwa wspomniane albumy były już wydane na polskim rynku i teoretycznie są znane fanom komiksu. Teoretycznie, bo od publikacji minęło prawie ćwierć wieku. Trzecia historia, „Władca ptaków”, w tym albumie ma swoją polską premierę. Egmont w „Świecie Komiksu”, wydał kolejną historię, „Ambasadora cieni”, co może sugerować, że „Władcę ptaków” uznano za mniej interesującą. Nie wiem, czym kierował się Egmont, ale z pewnością „Władca ptaków” to jedna z lepszych pozycji w dorobku Christina i Mézièresa, którzy już na samym początku wrzucają Laurelinę i Valeriana w poważne kłopoty. Ich czasoprzestrzenny wehikuł ulega awarii, a oni sami dryfują na pontonie po czymś, co przypomina cmentarzysko statków na Morzu Sargassowym. Tyle, że w tym przypadku statków kosmicznych. Nie będzie żadną niespodzianką fakt, że planeta, na którą los rzucił naszych agentów, ma swój feler… Tym razem jest to tajemniczy „władca” kontrolujący wszystkich mieszkańców za pomocą tytułowych ptaków. Sama rozgrywka z władcą nie wypada imponująco. Zresztą, ogólnie rzecz ujmując, kulminacyjne starcia nie są najmocniejszą stroną całej serii o Valerianie. W przypadku „Władcy ptaków” dużo ciekawiej wypada to, co jest wcześniej: wyprawa wyrzutków, zorganizowana – a jakże – przez Laurelinę i Valeriana, której celem jest dotarcie do siedziby Władcy.
„Valerian” to cykl nieco już nadgryziony zębem czasu, ale jeśli macie wolną chwilę, by wgryźć się w rozbudowane dialogi Christina i smakować graficzne wizje Mézièresa, nie będziecie zawiedzeni.

Warto byłoby dodać, że rysunki są z tomu na tom coraz lepsze i bardziej dopracowane. We 'Władcy ptaków' Mezieres osiąga, moim skromnym zdaniem, poziom Girauda i Rosińskiego z najlepszych tomów Blueberrego czy Thorgala.