Tak jak statek Enterprise niejedną woził załogę, tak Profesor X niejedną generację superherosów wychował. Komiks o drużynie kolorowych trykociarzy początki miał niezbyt kolorowe – ale powstał jak Phoenix z popiołów, by dać nam jeszcze barwniejszych bohaterów, dzięki którym cykl o X-Men wyszedł poza medium komiksu, by przeniknąć najpierw na ekrany telewizorów, a potem kin. 63. tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela przybliża nam początki tego składu – kolorowe, przerysowane, nieco przaśne. Czy warto się z nimi zapoznać?
Marvel: X-Men: Następne Pokolenie
[Chris Claremont, Dave Cockrum, Len Wein „Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #63: Uncanny X-Men: Druga Geneza” - recenzja]
Tak jak statek Enterprise niejedną woził załogę, tak Profesor X niejedną generację superherosów wychował. Komiks o drużynie kolorowych trykociarzy początki miał niezbyt kolorowe – ale powstał jak Phoenix z popiołów, by dać nam jeszcze barwniejszych bohaterów, dzięki którym cykl o X-Men wyszedł poza medium komiksu, by przeniknąć najpierw na ekrany telewizorów, a potem kin. 63. tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela przybliża nam początki tego składu – kolorowe, przerysowane, nieco przaśne. Czy warto się z nimi zapoznać?
Chris Claremont, Dave Cockrum, Len Wein
‹Wielka Kolekcja Komiksów Marvela #63: Uncanny X-Men: Druga Geneza›
Lata 60. ubiegłego stulecia to złote czasy dla wydawnictwa Marvel – hossa, jakiej Martin Goodman nie zaznał od czasów spektakularnego sukcesu Kapitana Ameryki. To wtedy zadebiutowali Spider-Man, Hulk, Thor – a powodzenie, jakim cieszyły się zeszyty z Fantastyczną Czwórką zrodziły apetyt na więcej takowych super-drużyn. Tak oto w roku 1963 narodzili się X-Men – grupa młodych mutantów pod wodzą potężnego telepaty Charlesa Xaviera. Pod okiem profesora uczyli się i dorastali Cyclops, Marvel Girl, Beast, Ice-Man i Angel. Ich przygody nie dorównywały jednak popularnością innym seriom Marvela – i mimo starań twórców po 66 zeszytach serię zamknięto w roku 1970. Przez kolejne kilka lat ukazywały się jedynie przedruki wybranych starych wydań – które, o dziwo, cieszyły się znaczącym zainteresowaniem. Marvel postanowił więc kuć żelazo, póki gorące – i tu, w roku 1975, zaczyna sie historia „Drugiej Genezy”.
Autorzy powtórnego debiutu podeszli do zagadnienia ambitnie i z pomysłem: zamiast odkurzyć jedynie starych bohaterów, zebrali pod wodzą dorosłego już i zaprawionego w boju Cyclopsa grupę zupełnie nowych mutantów z najróżniejszych zakątków Ziemi: teleportera z Niemiec, władczynię pogody z Kenii, człowieka ze stali zza Żelaznej Kurtyny (nie, nie chodzi o Czerwonego Syna), niezwykle silnego Indianina, niezniszczalnego Kanadyjczyka i władającego plazmą Japończyka. Pierwszą misją ten drużyny będzie uratowanie uwięzionych na tajemniczej wyspie… zaginionych w akcji oryginalnych X-Men. Odnajdą ich zatopionych we śnie, zastygłych w czasie – w starych, niemodnych, trącących myszką wdziankach.
„Druga Geneza” liczy sobie czterdzieści lat – i to widać na każdym kroku: nie tyle nawet w warstwie wizualnej, co fabularnej. Wrogowie, z jakimi przyjdzie się nowym X-Menom zmierzyć, są równie cudaczni i kolorowi jak sami mutanci. Czarna szpicbródka, monokl i cygaro… Albo starożytny smok-demon – który paszczy używa nie tyle by gryźć czy ziać ogniem, co kłapać, bez przerwy kłapać. W czasach, gdy komiks wciąż uważany był za najniższą formę sztuki, przeznaczoną głównie dla dzieci, autorzy próbowali ze wszystkich sił nadać marvelowskim zeszytom powieściowy sznyt – wprost zasypując czytelnika tekstem. Bohaterowie bez ustatnku droczą się między sobą i przerzucają się z łotrami pompatycznymi pogróżkami (obowiązkowo mówiąc o sobie w trzeciej osobie i przypominając czytelnikowi, jaki noszą pseudonim). Nie milkną ani w wirze walki, ani po otrzymaniu miażdżącego ciosu (a jeśli już, to tylko po to, by wygłosić rozwlekły monolog wewnętrzny) – narrator zaś co i rusz uświadamia nam, jak ważkich i doniosłych wydarzeń jesteśmy świadkami. Każdy zeszyt kończy się cliffhangerem, a okładka kolejnego aż gęsta jest od krzykliwych nagłówków. Akcja rzadko zwalnia, upstrzone dymkami kadry kipią energią, a sensacja przeplata się z mitologią i science-fiction.
Uświadczymy sporo typowej dla gatunku sztampy: wielkie roboty (niesławne sentinele, znane również kinomanom z ostatniej odsłony filmowej serii X-Men), cyborgi, humanoidy ze zwierzęcymi głowami, podróże kosmiczne… Nie brakuje kuriozów. Mniejsza o uproszczenia fabularne: choćby telepatyczne lekcje angielskiego dla obcokrajowców – obejmujące najwyraźniej także podstawowy zestaw uniwersalnych oraz bardziej spersonalizowanych inwektyw, ale słów takich jak „pan profesor” już nie, bo te Niemiec i Rosjanin wygłaszają w swoich językach. Wybaczyć można nawet pewną naiwność w materii socjologii polityki: ot, chociażby, że wydostać z komunistycznej Rosji człowieka, którego niezwykłej mocy świadkiem był cały kołchoz, to najwyraźniej błahostka! W końcu Profesor X jest potężnym telepatą. Ale pewne rozwiązania posuwają granicę naukowej umowności i zawieszenia niewiary do absurdu. Oto bowiem złoczyńcy zakotwiczyli swoją bazę na orbicie Słońca (sic!) – a wydostanie się z tejże, prosto w kosmiczną próżnię, okazuje się dla mutantów nie groźniejsze w skutkach niż wypadnięcie z łodzi do morza. Tego typu kosmicznych bzdur jest jeszcze kilka. Z drugiej strony pojawia się również kilka pomysłów ciekawych – jak choćby mutant nie będący człowiekiem, zbiorowa świadomość czy niewyjaśniona telepatyczna łączność z istotą z innego zakątka wszechświata. Oraz, oczywiście, metamorfoza Marvel Girl – jeden z kluczowych punktów serii.
Spora część materiału składającego się na 63. tom Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela to jedynie sympatyczne ramotki – oscylujące gdzieś między Bondami z Rogerem Moore′em a Scooby Doo. Trochę brakuje dobitniejszego zakończenia: po najdramatyczniejszym w całej historii zwrocie akcji, stanowiącym podwaliny pod „Sagę Mrocznego Feniksa” (która ukazała się w WKKM wcześniej, w tomie 6.), opowieść brnie w mało interesującym kierunku, serwując kolejną banalną historyjkę (z udziałem… skrzatów) – po czym kończy się, zostawiając pewien niedosyt i niedomknięte znacznie ciekawsze wątki. Na plus tej historii zaliczyć można jednak rozwinięcie historii Ororo. To jest właśnie siła tego tomu: tytułowe genezy. To ze względu na nie może mimo wszystko stanowić ciekawą lekturę – zwłaszcza dla polskiego czytelnika, który historię zbierania nowej drużyny pamiętać może z zeszytów wydanych niemal ćwierć wieku temu przez TM-Semic. To na kartach tej opowieści w szeregi X-Men wchodzą Wolverine – ulubieniec komiksiarzy, którego Hugh Jackman spopularyzował także wśród kinomanów – oraz Storm, Colossus i Nightcrawler, których również obejrzeć można na srebrnym ekranie (w komplecie supergrupa pojawia się w drugiej, najlepszej bodaj odsłonie filmowego cyklu o mutantach). Warto dodać, że X-2 stanowi istotne nawiązanie do „Drugiej Genezy” i współdzieli z nią punkt kulminacyjny – aczkolwiek w nieco zmienionej postaci. A choć sam komiks razić może współczesnego czytelnika sposobem narracji, to w warstwie wizualnej zestarzał się całkiem godnie: kreska Dave′a Cockruma jest do pewnego momentu nieco nieporadna (w pierwszych częściach Banshee wygląda niczym uciekinier z planu Planety Małp) – ale ekspresyjna i pełna detali, a wdzięczna zwłaszcza w odwzorowaniu techniki i architektury czy w ujęciach ze skomplikowaną perspektywą. Całości dopełniają żywe kolory – tak więc jeśli kogoś rażą coraz mroczniejsze filmy o superbohaterach, tu żółtego streczu znajdzie pod dostatkiem. Jest campowo, kolorowo – jak to w latach siedemdziesiątych. Do lektury bez fikuśnych, różowych okularów nostalgii lepiej jednak nie siadać – bo ilość czarnego tekstu w białych dymkach pomiędzy plamami jaskrawych barw może nadwyrężyć i oczy, i cierpliwość.
