Nie wszystko złoto, co się świeci. A rozwijając tę światłą myśl i przenosząc ją na grunt komiksowy: Nie wszystko, co wychodzi spod pióra Alana Moore’a, staje się od razu arcydziełem. Na pewno nie jest nim pierwsza (z trzech planowanych) część opowieści o córce kapitana Nemo, czyli „Serce z lodu”, która fabułę ma tak pretekstową, że należałoby ją raczej potraktować jako szkic do przyszłego scenariusza.
Ale to już było… Niech nie wraca więcej…
[Alan Moore, Kevin O’Neill „Liga Niezwykłych Dżentelmenów - Nemo #1: Serce z lodu” - recenzja]
Nie wszystko złoto, co się świeci. A rozwijając tę światłą myśl i przenosząc ją na grunt komiksowy: Nie wszystko, co wychodzi spod pióra Alana Moore’a, staje się od razu arcydziełem. Na pewno nie jest nim pierwsza (z trzech planowanych) część opowieści o córce kapitana Nemo, czyli „Serce z lodu”, która fabułę ma tak pretekstową, że należałoby ją raczej potraktować jako szkic do przyszłego scenariusza.
Alan Moore, Kevin O’Neill
‹Liga Niezwykłych Dżentelmenów - Nemo #1: Serce z lodu›
Stworzoną przez Juliusza Verne’a postać kapitana Nemo, hinduskiego księcia, który zasłynął na cały świat jako dowódca okrętu podwodnego „Nautilus”, Alan Moore wykorzystał w dwóch pierwszych częściach, biorąc pod uwagę wydania zbiorcze, „Ligi Niezwykłych Dżentelmenów”. Zresztą nie tylko jego, bo do sensacyjnej steampunkowej opowieści zaprzągł również, jako konie pociągowe, innych znanych bohaterów z historii popkultury, jak chociażby Minę Murray, Alaina Quatermaina, Hawleya Griffina oraz doktora Jekylla (od czasu do czasu zmieniającego tożsamość na Edwarda Hyde’a). Po latach brytyjski scenarzysta komiksowy postanowił powrócić do sprawdzonego już schematu i po raz kolejny zapożyczył się u legendarnego francuskiego twórcy literatury przygodowej i fantastycznonaukowej (zresztą nie tylko u niego, ale o tym później). Tym razem jednak zdecydował się głównym bohaterem komiksu uczynić nie bezimiennego kapitana, ale jego córkę – Janni Dakkar. Która notabene kontynuuje dzieło ojca, czyli dowodzi odziedziczonym po przodku, wciąż pływającym po morzach i oceanach całego świata „Nautilusem”.
„Serce z lodu” (oryginalnie wydane przed rokiem, w lutym 2013 roku) jest pierwszą odsłoną trylogii „Nemo”. Drugi album, „The Roses of Berlin”, właśnie ujrzał światło dzienne w Stanach Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii; trzeci z kolei, „River of Ghosts”, zapowiadany jest na przyszły rok. Co ciekawe, każdy z tomów prezentuje (bądź będzie prezentował) oddzielną historię; można się jedynie domyślać, że wspólnym mianownikiem wszystkich trzech będzie postać Janni. Lub jej potomków. Ponieważ akcja części finałowej ma się rozgrywać w Ameryce Południowej w 1975 roku, a więc pół wieku po wydarzeniach przedstawionych w „Sercu z lodu”. Ale to dopiero przyszłość; tym będziemy się zajmować, jeśli Bóg nie poskąpi zdrowia, prawdopodobnie za rok, względnie – jeśli Egmont utrzyma dwunastomiesięczną zwłokę w polskiej edycji komiksu – za dwa lata. Czego natomiast możemy spodziewać się po debiucie nowej miniserii Alana Moore’a. Mówiąc najkrócej: niczego specjalnie nowego. Jeśli ktokolwiek z Państwa czytał wcześniej „Ligę Niezwykłych Dżentelmenów” niczym nie zostanie zaskoczony. A wręcz przeciwnie: na tle rozbudowanej intrygi tamtej opowieści fabuła „Nemo” wyda mu się zaledwie szkicem, streszczeniem głównej historii.
Jest rok 1925. Janni Dakkar, kapitan „Nautilusa”, zajmuje się głównie piractwem. Właśnie okrada na nabrzeżu nowojorskiego portu królową środkowoafrykańskiego państwa Kor, która przybyła do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie wszechmocnego magnata prasowego Charlesa Fostera Kane’a (bohatera legendarnego filmu Orsona Wellesa). Dla człowieka, który jednym słowem może doprowadzić do rozpętania nowej wojny bądź obalenia jakiegokolwiek rządu, to potężna zniewaga. Postanawia więc odzyskać zdobyte przez pannę Dakkar łupy i wysyła w ślad za nią bezwzględnych i nieustraszonych awanturników – Franka Reade’a (juniora), Jacka Wrighta i Toma Swifta. Ich również Moore pożyczył od innych autorów; cała trójka zdobyła krótkotrwały rozgłos w drugiej połowie XIX lub pierwszej połowie XX wieku jako bohaterowie tak zwanej „literatury wagonowej”. Gdy najmują się u Kane’a, nie wiedzą jeszcze, że tropem Janni będą musieli podążyć aż na biegun południowy. Czytając dzienniki kapitańskie ojca, panna Dakkar dowiaduje się bowiem o zorganizowanej przed laty przez kapitana Nemo wyprawie na Antarktydę, z której żywy powrócił jedynie on.
Owszem, kieruje Janni ciekawość, co wtedy się wydarzyło, ale przede wszystkim chce, aby potomni nie zapamiętali jej tylko jako bezlitosnego i krwawego pirata. Jest przecież w stanie dokonać znacznie więcej – musi to jednak udowodnić i sobie, i światu. Pomysł wyjściowy – całkiem fajny, ale wszystko co następuje potem, jest już tylko wariacją na tematy po wielekroć wykorzystywane w literaturze popularnej (od klasycznego horroru po science fiction). Jak się bowiem okazuje po dotarciu do finału, za całą wyprawą tak naprawdę nie kryje się nic głębszego (a przynajmniej Alan Moore nic takiego czytelnikom nie podarował). To, że Janni i jej ludzie będą musieli stawać na głowie, by wymknąć się ścigającym ich Amerykanom i że w Górach Szaleństwa (tym razem mamy pożyczkę od H. P. Lovecrafta) zetkną się z potężną siłą nie z tego świata – to zdecydowanie zbyt mało. Ani to zaskakujące, ani nawet interesująco podane. Momentami można odnieść wrażenie, jakby scenariusz „Serca z lodu” pisał student pierwszego roku literatury, który od swego wykładowcy otrzymał zadanie skonstruowania historii z wykorzystaniem całej gamy wątków i postaci wymyślonych przez innych autorów. I nawet jeśli mu się to ostatecznie udało, to i tak zapomniał o rzeczy najważniejszej – sensie takiego zabiegu.
Powie ktoś, że na tym właśnie polega steampunk i postmodernizm, które są cechą dominującą w uniwersum Ligi Niezwykłych Dżentelmenów. Ale – z drugiej strony – biorąc do ręki znane motywy i postaci, należy przynajmniej dołożyć starań, aby z tych wykorzystywanych już wielokrotnie składników „upichcić” potrawę jeśli nie zaskakującą wysublimowanym smakiem (o co byłoby mimo wszystko trudno), to chociaż strawną. W przypadku pierwszego tomu trylogii „Nemo” niezwykle trudno o jakikolwiek zachwyt. W kilku istotnych dla akcji momentach, które można by odpowiednio wygrać z korzyścią dla czytelnika i przy okazji pogłębić portrety psychologiczne bohaterów, Moore robi nagłe przeskoki, a o tym, co zaszło, dowiadujemy się z późniejszych dialogów bohaterów. Być może jest to świadomy zabieg, mający na celu przyspieszenie akcji – zastosowany jednak po raz drugi czy trzeci, bywa już denerwujący. Lecz jeszcze bardziej denerwujące są pytania, które czytelnik ma prawo zadać sobie, dotarłszy do końca dziełka: Po co było to wszystko? Po to jedynie, aby po raz n-ty pożonglować sobie wątkami zaczerpniętymi z twórczości Edgara Allana Poe, Lovecrafta czy Verne’a (i kilku innych, których nie wymieniliśmy)?
Graficznie „Nemo” też niczym nie zaskakuje. Ot, poziom, do którego Kevin O’Neill przyzwyczaił nas już w „Lidze…” – jest kolorowo i fantazyjnie, trochę karykaturalnie i, niestety, ani przez moment nie przerażająco. Widocznie z jakiegoś nieznanego czytelnikowi powodu Moore’owi musiało szczególnie zależeć na tym, aby najstraszniejszy ze strasznych potworów przypominał na kartach „Serca z lodu”… różowego gluta. Pytanie tylko, czy to świadome mrugnięcie okiem do czytelnika, czy wynikające z zadufania autora kpiarstwo?
