W dzisiejszym zestawie krótkich recenzji znajdziecie zbliżającego się „Astro Boya”, a także obecnych na ekranach „Sherlocka Holmesa”, „Absolwentkę” i „Parnassusa”.
SPF – Subiektywny Przegląd Filmów (12)
[ - recenzja]
W dzisiejszym zestawie krótkich recenzji znajdziecie zbliżającego się „Astro Boya”, a także obecnych na ekranach „Sherlocka Holmesa”, „Absolwentkę” i „Parnassusa”.
SPF, czyli Subiektywny Przegląd Filmów to cykl realizujący dokładnie to, co określa jego tytuł – autorzy „Esensji” przedstawiają swoje opinie na temat niedawno obejrzanych filmów. Każdy tekst będzie dzielony na cztery części. Jutro omawia produkcje, które niedługo wejdą na ekrany naszych kin, Dziś przedstawia filmy, które właśnie pojawiły się w Polsce, Wczoraj to produkcje nieco starsze, ale jeszcze obecne w kinach, a DVD – jak łatwo się domyślić – ukazuje filmy dostępne na płytach.
Całkiem przyjemna bajka, oferująca coś odrobinę innego niż wybór między Pixarem a Dreamworksem (i jego klonami w rodzaju „Planety 51” czy „Epoki lodowcowej”) – nie na tyle jednak świeża, by postawić ją obok „Księżniczki i żaby”. Wtórność widać przede wszystkim w tematyce (odwieczne tematy wchodzenia w dorosłość, przełamywania uprzedzeń, testowania wierności przyjaciół, podejmowania ważnych wyborów moralnych) i niektórych wątkach (zbyt przerysowany czarny charakter). Oczywiście nie dyskwalifikuje to filmu dla dzieci całkowicie: ważkie tematy wręcz muszą się w nich pojawiać, a wybory bohatera powinny być jednoznaczne moralnie – nie każdy potrafi opowiadać o tym z taką inwencją jak Pixar. Bardziej przeszkadza, że reżyser nie potrafił utrzymać w ryzach fabuły, pakując do niej, co się tylko dało, nie poświęcając żadnemu wątkowi odpowiedniej ilości czasu (np. błyskawiczna i niespecjalnie umotywowana zmiana nastawienia postaci drugoplanowych wobec chłopa-robota). Ma za to „Astro Boy” kilka zalet, spośród których na pierwszym miejscu trzeba wymienić konsekwencję w „targetowaniu” filmu – nie ma tu zbyt oczywistych mrugnięć okiem do dorosłego widza czy parodiowania głośnych filmów. Za to jak przystało na animację dla dzieci, jest uniwersalne przesłanie, przygoda i emocje. Dorosłym miłośnikom SF spodoba się z kolei sama konstrukcja przedstawionego świata z latającym miastem i robotami cytującymi trzy prawa robotyki Asimova na czele, a także kilka scen (np. wyłaniajacy się z dymu gigantyczny robot). W sumie można obejrzeć, choć raczej jako „osoba towarzysząca” dla młodszego widza.
Wymienianie zalet filmu Guya Ritchiego nie zajmie wiele miejsca (zresztą większość uwzględnili już recenzenci i tetrycy, więc nie będę się powtarzał), bo zawierają się właściwie w dwóch słowach: pomysł i aktorstwo. Pomysł to wykorzystanie Sherlocka Holmesa jako bohatera współczesnego kina akcji, wyciągając przy okazji z postaci stworzonej przez Arthura Conan Doyle′a te cechy, o których pisarz tylko napomykał, czasem między wierszami. Holmes jest więc dziwakiem, socjopatą, narwańcem, narcyzem, egoistą, narkomanem, a przy tym geniuszem na każdym kroku. To ostatnie to kolejny pomysł na uwiarygodnienie i uwspółcześnienie postaci – detektyw pozostaje śledczym w każdym momencie, nawet w trakcie wytwornej kolacji czy mordobicia na ringu: analizuje, dedukuje, łączy fakty, planuje – a pokazano to prosto i wymownie. Co prawda rodzi się pytanie, czy bez kultowego „Elementary, dear Watson” i klasycznej czapeczki to jeszcze jest Holmes, czy po prostu jakiś inny detektyw amator z epoki wiktoriańskiej, ale Daniel Craig udowodnił już jakiś czas temu, że takie rozważania nie mają wiele sensu, a restarty słynnych serii trzeba przyjmować z dobrodziejstwem inwentarza. I wreszcie ostatni pomysł – co łączy się z drugą podstawową zaletą, czyli aktorstwem – Holmes i Watson są partnerami. Więcej nawet, często Watson jest tym rozsądniejszym, hamującym partnera, pomagającym mu – bo powiedzmy sobie szczerze, przygłupi grubasek nie miałby szans na dłuższe utrzymać zainteresowania takiego geniusza jak Holmes, osobowość detektywa wymagała partner-twardziela, do tego inteligentnego. I tu właśnie Watson taki jest, w czym wielka zasługa świetnego Jude′a Lawa, który z jeszcze lepszym Robertem Downeyem Jr. tworzy na ekranie prawdziwie magnetyczną parę…
I w tym miejscu kończą się zalety. Bo cała reszta jest tłem nieprzystającym do genialnego aktorstwa i dobrego pomysłu wyjściowego. Intryga jest w ostatecznym rozrachunku stosunkowo prosta (a jednocześnie, paradoksalnie, nadmiernie skomplikowana, ukrywana przed widzem, by pokazać geniusz dedukcji Holmesa, który czasem jawi się wręcz jako jasnowidz), może niepotrzebnie skręcająca w stronę ponadnaturalnego kina grozy, a czarny charakter jest schematyczny i przerysowany. W ogóle przez cały seans nie mogłem się powstrzymać od porównywania filmu Guya Ritchiego z sympatycznym dziełkiem Barry′ego Levinsona sprzed dwóch dekad – podobnym nieco pod względem pomysłu na sprawę, klimatu, humoru (oczywiście dostosowanego do wieku widza) – który w tym starciu wcale nie stał na przegranej pozycji. Na pewno wygrywa efektami specjalnymi: wyskakujący z witraża rycerz wciąż robi wrażenie, a komputerowa rozwałka w stoczni wygląda wyjątkowo sztucznie i aż się prosi, by kręcąc taki film retro, pokusić się o trochę prawdziwych wybuchów i kaskaderki (co nie zmienia faktu, że pejzaż Londynu z budującym się Tower Bridge wygląda świetnie). I wreszcie ostatnia ość: postać kobieca jest wyjątkowo irytująca i wstawiona na siłę chyba tylko po to, żeby bohaterowie nie wyglądali na gejów. Oczywiście mówię tu nie o sympatycznej Kelly Reilly w epizodycznej roli narzeczonej Watsona, lecz o szarżującej Rachel McAdams jako Irene Adler – doprawdy, ani fabuła, ani aktorstwo McAdams nie są w stanie przekonać widza, że Irene może w jakikolwiek sposób równać się z tak silną osobowością jak Holmes w wykonaniu Downeya… Oglądając „Sherlocka Holmesa”, zgrzeszyłem chyba nadmiernymi oczekiwaniami, bo po hiperentuzjastycznych recenzjach spodziewałem się arcydzieła kina rozrywkowego. No nie, aż tak dobrze to nie jest (by daleko nie sięgać – jak w „Iron Manie” choćby), co nie znaczy, że nie czekam na sequel – czekam, bo chylę czoła przed udanym wykorzystaniem znanego bohatera, a dobrej rozrywki nigdy za wiele.
Proste skrzyżowanie „teen movie” z komedią romantyczną, kiepskie, ale nie aż tak złe, jak mogłyby sugerować oceny np. na Rotten Tomatoes, a już oskarżenia o seksizm – że niby bohaterka nie jest spełniona bez mężczyzny, sukces zawodowy jej nie wystarcza – należy tylko wyśmiać. Zresztą tego borykania się z wchodzeniem w dorosłość, w życie zawodowe (kryzys, problemy z pracą) nie ma tu zbyt wiele – na czoło wysuwa się wątek skrytej miłości kolegi. I tak się rozwija powoli ta miłość, urozmaicona perypetiami (przystojny sąsiad bohaterki, wyjazd odrzuconego bohatera do innego miasta itd.) i comic reliefs w postaci niezłego Michaela Keatona. Niespecjalnie to wyszukane, ale dzięki sympatycznej Alexis Bledel w roli głównej zjadliwe i nieodstające specjalnie od innego tego typu produkcji. Tylko czemu wchodzi do naszych kin w mroźną zimę, a nie w wakacje?
Jak zwykle u Terry’ego Gilliama – szaleństwo konceptualne, wizualne i fabularne. Kto lubi, temu się spodoba, kto nie trawi – nie ma tu czego szukać. Bo oczywiście, mimo dość szerokiej reklamy, nie jest to ani film dla fanów Heatha Ledgera, ani dla miłośników komputerowych efektów. Tego pierwszego nie ma na ekranie zbyt wiele, a i tak jego występ jest przyćmiony przez inne kreacje. I nie mam tu na myśli „zastępstwa” trzech słynnych kolegów (bo wszyscy radzą sobie słabiutko), ani też tego, że aktorsko film kradnie Ledgerowi i dobremu, doświadczonemu Plummerowi młoda parka: egzotycznie urodziwa modelka Lily Cole i świetny Andrew Garfield. Zresztą sam Ledger nie wydaje się być w szczytowej formie – wygląda raczej na przesiąkniętego jeszcze Jokerem, co widać miejscami w pozach i mimice (oczywiście ciężko stwierdzić, jak wielce na taki odbiór wpływa świadomość kolejności kręconych filmów i istnienia ponurej legendy o obłędzie, który dopadał aktora przy wcielaniu się w adwersarza Batmana). Z kolei kolorowe krajobrazy krainy znajdującej się za lustrem są odpowiednio szalone i groteskowe, jak na Gilliama przystało, ale miejscami wydają się nieco sztuczne, wprowadzone na siłę. I tak najlepsze wrażenie robią ujęcia starodawnego cyrkowego wozu przemieszczającego się po ulicach współczesnego Londynu, aranżację sceny, na której gra trupa Parnassusa czy ich dobór kostiumów – i to w tych scenach widać geniusz i nieograniczoną wyobraźnię wizualną Gilliama. I to właśnie jest jeden z elementów, który sprawia, że seans „Parnassusa” jest mimo niedociągnięć satysfakcjonującym doświadczeniem.
Drugim jest oparcie fabuły na młodych, wchodzących w dorosłość postaciach, dzięki którym można opowiedzieć uniwersalną historię o miłości, zazdrości, zaufaniu. Gdyby nie to, przeciętny widz niespecjalnie znalazłby coś dla siebie w warstwie fabularnej „Parnassusa”. Owszem, jest tutaj w tle pięknie wyrażona tęsknota za prostą, magiczną rozrywką (choć już jej przeciwstawianie konsumpcjonizmowi jest nieco naciągane – dużo chętniej obejrzałbym starcie jarmarcznych przedstawień Parnassusa z trójwymiarowym seansem w IMAXie czy z sesją w hiperrealistyczną grę komputerową) i to Gilliamowi trzeba zapisać na plus. Jednak cała historia z oszukiwaniem diabła (ciężko stwierdzić, czy w ogóle do tego doszło – minus dla dystrybutora za przekłamujący podtytuł) i wątek postaci Ledgera to chaos pomysłów, które zdają się podporządkowane wizualnym atrakcjom scen rozgrywanych po drugiej stronie lustra. Co nie zmienia faktu, że mimo wysokiego prawdopodobieństwa wychodzenia z seansu w stanie skołowania warto do świata Terry’ego Gilliama zajrzeć – jest wystarczająco intrygujący i urokliwy, by zapewnić dwie godziny rozrywki. Co prawda nie jarmarcznej, ale zawsze.

W recenzji filmy Guya Ritchiego wkradł się błąd. Kelly Reilly grała narzeczoną Watsona, a nie Holmesa...