J. J. Abrams ma prosty pomysł na nowego „Star Treka” – dobre tempo, humor i obszerna garść nawiązań do klasyki i ukłonów dla fanów. Wszystko wskazuje na to, że próba odświeżenia szacownego cyklu i pozyskanie nowych widzów mają duże szanse powodzenia.
Konrad Wągrowski
Star Trek: Nowa nadzieja
[J.J. Abrams „Star Trek” - recenzja]
J. J. Abrams ma prosty pomysł na nowego „Star Treka” – dobre tempo, humor i obszerna garść nawiązań do klasyki i ukłonów dla fanów. Wszystko wskazuje na to, że próba odświeżenia szacownego cyklu i pozyskanie nowych widzów mają duże szanse powodzenia.
J.J. Abrams
‹Star Trek›
EKSTRAKT: | 80% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Star Trek |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 8 maja 2009 |
Reżyseria | J.J. Abrams |
Zdjęcia | Daniel Mindel |
Scenariusz | Roberto Orci, Alex Kurtzman |
Obsada | Chris Pine, Zachary Quinto, Eric Bana, Winona Ryder, Zoe Saldana, Karl Urban, Bruce Greenwood, John Cho, Leonard Nimoy, Simon Pegg, Anton Yelchin, Greg Ellis, Paul McGillion, Diora Baird, Rachel Nichols, Tyler Perry, Clifton Collins Jr., Jimmy Bennett, Brad Henke, Faran Tahir, Spencer Daniels, Jacob Kogan, Michelle Parylak, Kasia Kowalczyk, Jennifer Morrison |
Muzyka | Michael Giacchino |
Rok produkcji | 2009 |
Kraj produkcji | USA |
Cykl | Star Trek |
Czas trwania | 126 min |
WWW | Strona |
Gatunek | SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dziesiąta część kinowego Star Treka, „Nemesis”, rozczarowała. Nie spotkała się ani z aprobatą widzów, ani krytyków. Chyba w tym momencie stało się jasne, że kinowy potencjał kapitana Jeana-Luca Picarda i jego gromadki się wyczerpał (przy całej niekłamanej sympatii dla tej ekipy). Nie rokowały sukcesu również pojawiające się tu i ówdzie odpryskowe koncepcje na film w oparciu o „Voyagera” czy „Deep Space Nine”. Jeśli seria miała mieć dalszy ciąg (a tysiące, jeśli nie miliony fanów na całym świecie jednak nadal na to liczyły), potrzebny był restart.
I taki właśnie restart otrzymaliśmy. J. J. Abrams, twórca „Zagubionych”, który otrzymał zaszczytne zadanie reanimacji „Gwiezdnej wędrówki”, nie próbował eksperymentów z nowymi bohaterami. Wziął to, co od 40 z górą lat kojarzy się z kanonem Star Treka – załogę „Enterprise” pod dowództwem kapitana Jamesa T. Kirka. Z jedną małą różnicą w porównaniu do pierwowzoru – jego film opowiada o początkach wspólnej kariery Kirka, Spocka, McCoya, Uhury, Sulu, Chekova i Scotty’ego. Pozwala to upiec dwie pieczenie na jednym ogniu: z jednej strony odwołać się do najważniejszej mitologii serii, z drugiej – dzięki młodym, nieogranym, przystojnym aktorom – przyciągnąć do kin młodzież, dla której klasyczny Star Trek nie jest legendą, lecz śmieszną ramotką. Nowy film, nowi bohaterowie mają być dla młodego widza atrakcyjni. Taki pomysł – odmłodzenia ekipy – niejednokrotnie wprowadzano w cyklach komiksowych, aby nadawać im nowe życie i nową popularność. Czy sprawdzi się w przypadku „Star Treka”? Czy czeka nas kolejne 10 filmów z nową ekipą?
Miejmy nadzieję, że tak. Bo próba Abramsowi niewątpliwie się udała. Nie eksperymentował zbytnio – postawił na atrakcyjną, dynamiczną, przygodową fabułę, mocno przeplecioną licznymi nawiązaniami do klasycznej serii i ukłonami w kierunku fanów.
Fabuła w ogólności wyraźnie wzorowana jest na „Gniewie Khana” (ST 2), filmie powszechnie uznawanym za najlepszy w cyklu. Znów mamy bohatera, który chce się mścić na jednym z członków załogi „Enterprise”, znów mamy dramatyczny pojedynek w kosmosie, znów konieczność integracji załogi wobec zewnętrznego zagrożenia… Różnice są jednak też niemałe – mściciel jest Romulaninem, tym razem zemsta nie dotyczy Kirka, ale Spocka, a nie zamierza się on mścić na samym pierwszym oficerze, ale od razu na obu planetach rodzinnych jego rasy… Dowcip polega na tym, że tym razem też zemsta nie dotyczy przewin z przeszłości, ale… z przyszłości.
Bowiem czas ponownie jest bardzo istotnym elementem „Star Treka”. Abrams, zbierający doświadczenia w przeskokach temporalnych w najnowszym sezonie „Zagubionych”, doskonale radzi sobie z tym tematem. Tym razem jednak nie dostajemy powtórki z rozrywki, czyli wątków z „Podróży do domu” (ST IV) i „Pierwszego kontaktu” (ST VIII), w których załoga „Enterprise” przenosi się w przeszłość, aby pewne rzeczy naprawić. Tym razem zabawa z czasem jest de facto głównym pomysłem na cały restart cyklu, a sam „Star Trek” nie jest zwykłym prequelem, opowiadającym o młodości swych bohaterów, ale czymś pomiędzy prequelem i sequelem
1). I właściwie więcej nie powinienem zdradzać.

Ze względów oszczędnościowych jeszcze bardziej uproszczono charakteryzację kosmitów – tym razem wystarczyło malowanie skóry na niebiesko.
Abrams w doskonały sposób utorował sobie drogę do rozwijania nowej franczyzy. Z jednej strony ma młodych, obiecujących bohaterów (i młodych, obiecujących aktorów), z drugiej strony nie musi zbytnio przejmować się spójnością z mocno podstarzałym już serialem telewizyjnym z lat 60. czy cyklem filmów. Wydaje się, że Abrams okazał się dużo cwańszy od Lucasa, który kręcąc prequele „Gwiezdnych wojen”, musiał wcisnąć swą opowieść w znane już ramy, tak że oglądanie „Zemsty Sithów” w dużej mierze polegało na odhaczaniu kolejnych oczekiwanych wydarzeń. Abrams nie ma tego problemu, może w następnych częściach podążać w dowolnym kierunku.
Nie oznacza to jednak wielkiej rewolucji w cyklu – tego fani by nie znieśli. „Star Trek”, poza osadzeniem w dobrze znanej rzeczywistości dwudziestotrzeciowiecznej prosperity, wprowadza cały szereg smaczków dla fanów, jakby podkreślając swe pokrewieństwo z czterdziestoma latami rozwoju cyklu. Zacznijmy od postaci, których nazwiska dla fanów są znaczące – oprócz oczywistego zespołu, załogi „Enterprise”, poznamy kapitana Pike’a, legendarnego pierwszego dowódcę „Enterprise”, pojawi się też znany admirał Komack. Największą atrakcją będzie powrót po latach do kina Leonarda Nimoya… W jaki sposób twórcy postawią obok siebie starego i nowego Spocka – tego oczywiście zdradzać nie będę. Powiem jedynie, że nie obędzie się bez „obezwładniającego uścisku”.
Kolejnym nawiązaniem do „Gniewu Khana” i wielkim ukłonem wobec fanów będzie możliwość zobaczenia słynnego testu Kobayashi Maru i sposobu, w jaki radzi sobie z nim sam James T. Kirk (zwróćcie uwagą na powtarzający się motyw jedzenia jabłka). Z kolei motywem humorystycznym będzie żart z wykreowanego przez serial pojęcia „redshirt”. Oznacza ono bohatera, który pojawia się planie tylko po to, aby za chwilę zginąć, a pochodzi od koloru czerwonych uniformów szeregowej załogi „Enterprise”. Abrams, który lubi w „Zagubionych” ubierać bohaterów drugoplanowych na czerwono, zanim ich zabije, nie odmówił sobie tego żartu i tutaj – gdy trójka postaci wyrusza na ryzykowną misję, wiemy, że ten w czerwonym nie ma szans, by z niej powrócić…

Bruce Lee – prawdziwa historia
Należy dodać, że „Star Trek” próbuje poszerzyć uniwersum cyklu. Ujrzymy nieco scen z legendarnej Gwiezdnej Akademii (szkoda tylko, że sam czas właściwego szkolenia zostaje skwitowany prostą planszą „Trzy lata później”), ale przede wszystkim dużo więcej dowiemy się o Ziemi z XXIII stulecia. Koncepcja jest interesująca: wiele rozrywek pozostało stałych, elementem różniącym je od naszego świata jest wszechobecna nowoczesna technologia, prezentowana raczej w postaci gadżetów niż totalnej zmiany scenerii. W świecie, który – jak wiemy – odradzał się po wojnach światowych, takie podejście wydaje się być całkiem sensowne. Ziemia wypełniona jest też mieszkańcami innych światów – ale ich wygląd zaskakująco zdradza bardziej fascynację kantyną w Mos Eisley niż tradycyjnych humanoidalnych startrekowych kosmitów…
Jednak najważniejszą ambicją nowego „Star Treka” jest bycie dziełem rozrywkowym. Z tego też względu udało się twórcom ograniczyć do niezbędnego minimum filozoficzne wstawki, które tak irytowały mniej oddanych cyklowi odbiorców choćby w częściach III, IV i V. Znajdzie się oczywiście miejsce dla przedstawiania wolkańskiej filozofii, ale i to będzie zaprezentowane z umiarem i niepozbawione humoru (jak choćby w dialogu: „– Zakładam, że zjawiliście się tu, aby kontynuować wobec mnie obelgi. – Potwierdzam”). Poza tym oglądamy widowisko rozrywkowe, w dobrym tempie, z niezłymi scenami akcji i dobrymi efektami specjalnymi.
Humoru zresztą w „Star Treku” jest niemało. Jej źródłem bywa i logika Wolkanów, i próby sercowych podbojów Kirka, hipochondria i czarnowidztwo „Bonesa” MacCoya, wreszcie przezabawny rosyjsko-angielski akcent Chekova. Wszystko to zresztą blednie przy doskonałym Simonie Peggu w roli mechanika Montgomery’ego Scotta. Dla tej jednej, jedynej postaci powinny powstać następne części. Szkoda, że w tym filmie było go tak mało.
Pegg z pewnością jest najlepszym nabytkiem dla nowej ekipy, ale nie można zbytnio krytykować reszty. Świadomym wyborem do głównych ról byli aktorzy mało znani, bez większego dorobku – i tacy właśnie są Chris Pine i Zachary Quinto. Nie powalają może swą grą, ale też w żaden sposób się nie kompromitują. Pamiętajmy, że Shatner zawsze uważany był za aktora słabego, a i Nimoy nigdy nie wzbudzał zachwytów – z pewnością więc nowi odtwórcy Kirka i Spocka nie mają się czego wstydzić. Świetnie w rolę McCoya wpasowuje się Karl „Eomer” Urban, dla którego „Star Trek” jest miłym wytchnieniem od regularnych ostatnio ról w sensacyjnym kinie akcji. Nieźle zapowiada się młody Anton Yelchin jako Chekov, ale prawdziwym hitem powinna być Zoe Saldana – jej Uhura seksapilem bije na głowę swą poprzedniczkę w tej roli. Ba! Zapowiada się, że Siedem z Dziewięciu zostanie zdetronizowana jako najbardziej dotychczas pożądana bohaterka startrekowego uniwersum.

Star Trek XI – czyli są powody do mruczenia.
„Star Trek” nie byłby jednak sobą, gdyby nie szereg nielogiczności. Choć cykl zawsze był inspiracją dla astrofizyków, to lepiej nie próbować naukowo wnikać w sceny tworzenia czarnych dziur. Zastanawia zresztą też, dlaczego właściwie trzeba kolaps zaczynać od jądra planety – czy położenie czarnej dziury na jej powierzchni dałoby inny efekt? Dziwi kompletny brak ziemskich sił bezpieczeństwa w momencie jawnej agresji na rodzimą planetę. Skoro statki badawcze uzbrojone są po zęby, dlaczego nikt nie zadbał o jakiekolwiek obronne wyposażenie samej planety? Śmieszy szczęśliwy zbieg okoliczności, gdy wygnany na śnieżną planetę Kirk od razu trafia na właściwą jaskinię i właściwą osobę. Zaskakuje też fakt, że szacowny George Kirk aż do urodzin nie zna płci swego dziecka. Ja rozumiem, że niektórzy nie chcą tego wiedzieć, ale z drugiej strony w XXIII wieku dzieci są z pewnością tyle razy badane w czasie ciąży, że ukrycie owego słynnego szczegółu różniącego płcie jest raczej bardzo nieprawdopodobne. Nie wątpię jednak, że fani znajdą wyjaśnienia dla wszystkich tych wpadek. Wszak tym od wieków właśnie zajmują sie fani – to część przyjemności bycia miłośnikiem danego dzieła.
Nowy „Star Trek” nie rewolucjonizuje fantastyki naukowej, ale chyba nikt tego się nie spodziewał. Pomysłowo i z szacunkiem natomiast odnawia cykl, otwierając go dla nowych widzów i nie zrażając starych. To bardzo dobrze rokuje kolejnym częściom. Jeśli wyniki finansowe będą dobre – te z pewnością powstaną. I bardzo dobrze.
Uwaga! Nie mogę sobie odmówić kilku spostrzeżeń dotyczących dalszego rozwoju odnowionego cyklu, ale jednocześnie owe spostrzeżenia mogą zdradzić co nieco z fabuły filmu, który wchodzi na nasze ekrany, więc czytacie dalej na własną odpowiedzialność.
Zmieniając startrekową przeszłość, Abrams jednocześnie dał sygnał, że jego bohaterowie mogą rozwijać się w nieco innym kierunku, niż do tej pory byliśmy przyzwyczajeni. Nie zmieni się oczywiście wątek przewodni, mocno w filmie podkreślany – przyjaźń Kirka i Spocka. Jednak oni sami nie są już postaciami symbolizowanymi przez Shatnera i Nimoya. Kirk będzie miał najprawdopodobniej charakter bardziej buntowniczy, niezależny, jeszcze bardziej emocjonalny niż w wersji poprzedniej. Z kolei Spock ze względu na dramat, jaki przeżył w tej rzeczywistości, jawi się jako postać bardziej mroczna, naznaczona pewnym piętnem. Czy Abrams (lub ktokolwiek by miał po nim odziedziczyć schedę) to wykorzysta? Z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością w następnych częściach otrzymamy rozwój pewnego silnie zarysowującego się wątku romansowego. Wątku, dodajmy, raczej zaskakującego, ale z drugiej strony bardzo obiecującego…

1) Widzę tu pewną analogię do „Terminatora: Ocalenie”, który jest jednocześnie sequelem „Terminatora: Buntu maszyn” i prequelem pierwszego „Terminatora”. Cóż, zdolny twórca nie takie rzeczy z czasem potrafi zrobić.