Piekielnie ładny film
[Guillermo del Toro „Hellboy: Złota armia” - recenzja]
Z drugą częścią „Hellboya” wiązano wielkie nadzieje – Guillermo del Toro dostał większy budżet, a w międzyczasie rozbudził apetyty na swoją twórczość znakomitym „
Labiryntem Fauna” i przyjęciem roli reżysera „Hobbita”. Dla miłośników Tolkiena „Złota armia” wróży dobrze – del Toro potwierdza, że wyobraźnię ma przebogatą. Ale są też powody do niepokoju.
Guillermo del Toro
‹Hellboy: Złota armia›
EKSTRAKT: | 70% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Hellboy: Złota armia |
Tytuł oryginalny | Hellboy II: The Golden Army |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 5 września 2008 |
Reżyseria | Guillermo del Toro |
Zdjęcia | Guillermo Navarro |
Scenariusz | Guillermo del Toro |
Obsada | Ron Perlman, Selma Blair, Doug Jones, Luke Goss, Jeffrey Tambor, John Hurt, Blake Perlman |
Muzyka | Danny Elfman |
Rok produkcji | 2008 |
Kraj produkcji | Niemcy, USA |
Cykl | Hellboy |
Czas trwania | 120 min |
WWW | Strona |
Gatunek | akcja, przygodowy, SF |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Dlaczego mówię o „
Władcy pierścieni”, a nie o demonie ze spiłowanymi rogami? Bo sam reżyser zdaje się przypominać widzom o swoim wielkim wyzwaniu na najbliższe lata. „Hellboy 2” czerpie bowiem równie wiele z Mignoli, co z wizji Środziemia, może nie tej oryginalnej, tolkienowskiej, ale z tej zaprezentowanej przez Petera Jacksona na pewno. Poczynając od prologu w formie opowiadanej z offu legendy (tu, jako że jest to bajka czytana małemu Hellboyowi, jest to animacja, a nie sceny aktorskie), przez „elfie” imiona niektórych postaci, po wizerunek goblinów – żywcem już wyjętych z nowozelandzkiej superprodukcji. Zresztą cały klimat filmu i fabuła przypominają raczej baśniowe fantasy niż mroczną mitologię Mignoli.
Ale del Toro jest zbyt wyrazistym twórcą, by ograniczać się do zapożyczeń od innych. Dzięki wsparciu ogromnym budżetem reżyser mógł rozwinąć skrzydła wyobraźni, dzięki czemu film po prostu oszałamia plastycznym wysmakowaniem. Właśnie – wysmakowaniem, a nie przepychem; del Toro nie szarżuje, nie chce za wszelką cenę przebić osiągnięć Jacksona czy Lucasa, nie boi się nastrojowego minimalizmu (wspomniany animowany prolog) czy używania „staroświeckiej” charakteryzacji zamiast kreacji rodem z komputera. Mimo to stwarza czarujący świat, który odkrywa Hellboy wraz z resztą „dziwaków” z BBPO – istniejący niejako obok naszego. Dwie sceny – wizyta na targowisku trolli i spotkanie z aniołem śmierci – to absolutne mistrzostwo świata. Pierwsza zachwyca mnogością postaci i szczegółów, tu każdy przemykający w tle potworek wart jest zobaczenia, przyjrzenia się niebanalnej kreacji. Aż chciałoby się zatrzymać taśmę i obejrzeć dokładniej. Scena druga to tylko pojedyncza postać, ale za to jaka – intrygująca, przepiękna… i straszna. Żywcem wyjęta z surrealistycznych malowideł twórców ocierających się o fantastykę (najczęściej przypisuje się del Toro inspirację Hieronimem Boschem), wręcz esencja fantasmagorycznej wizji. A to tylko wierzchołek góry lodowej – są jeszcze: tytułowa Złota Armia, potwór atakujący Nowy Jork, finałowy krajobraz Zielonej Wyspy, a nawet czołówka świetnie wprowadzająca w klimat obrazami kręcących się mechanizmów. I tak jak te mechanizmy, jak steampunkowa armia maszyn, tak i cały film del Toro wywołuje wrażenie pozytywnej staroświeckości i wyważenia – nie ma poczucia przesady towarzyszącego oglądaniu „
Ataku klonów” kręconego na blue screenie albo mało realistycznej
bitwy o Minas Tirith.
Niestety, dużo gorzej jest z fabułą. Sama historia, mimo że zupełnie niezwiązana z komiksowym uniwersum, wciąga i pobudza apetyt. Oto elfi książę Nuada ma zamiar zniszczyć odwieczne przymierze zawarte przez jego ojca z ludźmi. Król elfów, widząc, jakie spustoszenie w wojnie z ludźmi siała jego okrutna Złota Armia, zobowiązał się nigdy już jej nie użyć, sterującą nią koronę podzielił na części, a z człowiekiem zawarł pokój. Niestety, poskutkowało to zepchnięciem elfów i całego magicznego świata w cień, znikaniem kolejnych czarodziejskich ras, rozwojem pragmatycznej nauki i techniki ludzi. Nuada nigdy nie pogodził się z decyzją ojca i pragnie obudzić Złotą Armię. Na drodze stanie mu oczywiście uczłowieczony książę demonów, który ma też jednak swoje problemy – kiepsko dogaduje się z Liz Sherman, kobietą swego życia, jeszcze gorzej z przełożonymi, a do tego cierpi z powodu konieczności ukrywania się przed ludźmi.
Oczywiście jest to pewna zmiana konwencji w stosunku do komiksu, a nawet pierwszego filmu, ale wciąż scenariusz del Toro miał spory potencjał. Niestety, niewykorzystany. Przede wszystkim reżyser przesadził z próbą odejścia od stereotypu superprodukcji i typowego kina superbohaterskiego. Owszem, Meksykanin zrobił dobry ruch, ograniczając wykorzystanie komputerów i wykazując się indywidualnymi pomysłami scenograficznymi, ale nie poradził sobie ze spięciem tego w całość, czyli typowo reżyserską robotą. Postacie, na czele z Hellboyem, są tu ledwie zarysowane i schematyczne, nie zostały odpowiednio wprowadzone – widz musi przyjmować ich na wiarę, posiłkując się lakonicznymi łatkami: ten to anarchizujący luzak, tamten jest skrajnym formalistą, a jeszcze innym kieruje słuszny w sumie żal (ale to już refleksja poseansowa, bo w samym filmie, niestety, potraktowano ten wątek po macoszemu). Owszem, inaczej niż w pierwszym „Hellboyu” widać, że Red jest centralną postacią, dostaje bardzo dużo czasu ekranowego, ale nie przydaje mu to głębi. I choć fani powiedzą zapewne, że Piekielny Chłopiec jest taki, jaki powinien być – wyluzowany osiłek z cygarem w zębach – zdaje się, że Ron Perlman przeszarżowuje, a scenariusz podsuwa mu zbyt wiele scen dosłownie charakteryzujących bohatera. Zabrakło inwencji i subtelności.
Również prowadzenie fabuły pozostawia wiele do życzenia. Nieodpowiednio rozłożono akcenty między wątkiem osobistych problemów Hellboya, perypetiami innych postaci (rozbudowana postać agenta Blue, czyli Abe’a Sapiena) i podstawową historią zemsty księcia Nuady. Szczególnie ten ostatni ma zbyt mało rozwiniętą rolę, aby wzbudzić w widzu jakiekolwiek emocje – nie wywołuje ani strachu, ani współczucia. W ogole całość jest zbyt skrótowa, co w połączeniu z ubogim zarysowaniem postaci i uproszczeniami przywodzi na myśl bardziej odcinek telewizyjnego serialu niż kinowy blockbuster (w takim skojarzeniu wydatnie pomagają charakterystyczne przejścia między scenami). Co gorsza, del Toro wprowadził kilka zupełnie chybionych rozwiązań, poczynając od stosującego kung-fu elfa, przez bardzo ograne dialogi (oczywiście nie mogło zabraknąć pompatycznej przemowy czarnego charakteru), po kilka nieprawdopodobieństw i rozwiązań na zasadzie deus ex machina.
Puryści mogą też narzekać na odejście od klimatu komiksu. Hellboy jest tu na przemian baśniowym stworem podobnym swoim przeciwnikom oraz dziwadłem w rodzaju marvelowskich mutantów – bardziej ludzkim od wielu ludzi, ale borykającym się ze swoją odmiennością i walczący o akceptację (wątek zresztą całkowicie zbędny). Zabrakło demona walczącego ze swoim przeznaczeniem oraz twórczego przetworzenia znanych mitów. Owszem, formalnie wszystko jest na miejscu – Liz nosi krzyż, Hellboy chce stosować jakieś amulety i w wizjach ma koronę między rogami, w pewnym momencie pojawia się też nowa, znana postać. Zabrakło jednak tego specyficznego klimatu, widocznego może tylko w niektórych scenach z finału. Trzeba oddać, że del Toro zaproponował ciekawą, nową konwencję, bardziej ciążącą w stronę fantasy, ale trzeba też postawić sprawę jasno – zawartość Hellboya w Hellboyu jest jeszcze mniejsza niż w pierwszym filmie.
Mimo tak wielu niedociągnięć i błędów ciężko nazwać „Złotą Armię” filmem nieudanym. Sprawdza się jako wakacyjny hicior, bo przecież od takich filmów nie wymaga się nie wiadomo jakiej biegłości fabularnej – ma być szybko, głośno i kolorowo. I jest – jest niezła naparzanka, bardzo dobre efekty specjalne i szczypta humoru. „Hellboy 2” to raczej film straconych szans niż niewypał. I choć meksykański reżyser pokazał już, że potrafi realizować tak różne filmy, jak „Labirynt fauna”, „Cronos” i „Blade II”, wierni fani Petera Jacksona mają prawo czuć pewien niepokój. Nie dość, że del Toro złożył treść i reżyserię na ołtarzu scenografii i formy, to jeszcze jego wizja – trzeba podkreślić: oszałamiająca – trzyma się niebezpiecznie blisko stylizacji z „Labiryntu fauna”. Co nie znaczy, że „Hellboya” – niezależnie od kontekstu przeszłych i przyszłych dokonań reżysera – obejrzeć nie warto. Warto, choćby właśnie (a może przede wszystkim) dla przepięknej strony plastycznej. Ale mógłby to być film dużo, dużo lepszy.
