Zdawałoby się, że japoński horror, tak mocno swego czasu brylujący na salonach, wyzionął już ducha. „Kuru” dowodzi jednak, że wśród kręconych obecnie plew zdarzają się i najtłustsze ziarna.
Orient Express: Potwór grubszego kalibru
[Tetsuya Nakashima „Kuru” - recenzja]
Zdawałoby się, że japoński horror, tak mocno swego czasu brylujący na salonach, wyzionął już ducha. „Kuru” dowodzi jednak, że wśród kręconych obecnie plew zdarzają się i najtłustsze ziarna.
Horror japoński przełomu XX i XXI wieku, oferujący praktycznie zarzucone już na Zachodzie klasyczne duchy i grający gęstym, mrocznym klimatem, walnie przyczynił się do renesansu hollywoodzkiego i europejskiego kina grozy. Wręcz był czas, że Sadako z „Ringu” czy terkoczący upiór z serii „Ju-on” były znane powszechnie nawet wśród tych, którzy horrorem na co dzień się nie interesowali. Niestety, i Hideo Nakata od „Ringu”, i Takashi Shimizu od „Ju-on”, bardzo szybko się wypalili i po dostarczeniu na rynek kilku kontynuacji swoich flagowych serii byli w stanie kręcić już tylko przeciętne lub wręcz słabe filmy. Troszkę lepiej radził sobie Norio Tsuruta („Wizje”, „Orochi”), przyzwoicie wypadł też aktorski „Gantz”, ale w ostatniej dekadzie frajdę przynosiły już co najwyżej – i to jedynie zatwardziałym konsumentom tamtejszego kina – rozmaite pół-amatorskie, mocno groteskowe głupawki z hordami zombie, wampirów czy mutantów. Bo cała reszta horrorów kręconych „na poważnie” w ten czy inny sposób rozczarowywała.
Na stepowiejące pole japońskiej filmowej grozy postanowił jednak wkroczyć Tetsuya Nakashima – reżyser, jakich praktycznie ze świecą szukać. W zasadzie żaden z jego filmów nie pozostawia widza obojętnym. W 1997 nakręcił nieco groteskowy dramat obyczajowy „Beztroskie lato”, ale już w 2004 zafundował widzom „Kamikaze Girls”, orgię kolorów z wioskową nastolatką biegającą w ciuchach rodem z XVIII-wiecznej Francji, w 2006 „Żywot Matsuko”, dramat z elementami musicalu, w 2008 familijne szaleństwo „Pako i magiczna księga”, w 2010 „Wyznania”, thriller o nauczycielce mszczącej się na grupie uczniów, a w 2014 „Kanako w krainie czarów”, niesamowicie brudną, krwawą historię kryminalną z wydatnymi akcentami wisielczego humoru. Każdy jego kolejny film był perełką tak fabularną, jak i wizualną, a pęczniał przy tym od mrowia nietuzinkowego detalu oraz wszelkiej maści symboliki.
Nie inaczej jest z jego wycieczką w krainę grozy, czyli powstałym w 2018 roku „Kuru”, znanym bardziej jako „It Comes”, czyli „Nadchodzi”. Film – oparty na debiutanckiej powieści Ichiego Sawamury – został skonstruowany z ogromnej liczby elementów, powodującej, że podczas seansu może autentycznie zakręcić się w głowie. Owszem, opowieść trwa bite dwie godziny, ale dostajemy w niej solidny, pełnowymiarowy dramat z wątkiem nadprzyrodzonym, potem kawał mięsistego, budzącego dreszcze horroru z fontannami krwi, a w końcu niesłychanie rozbuchany egzorcyzm. Wszystkie te trzy części są zrobione z ogromną precyzją, dbałością o detal i tak skonstruowane, że praktycznie nie sposób przewidzieć kierunku, w którym skręci intryga. Bo część informacji dostajemy zgodnie z biegiem narracji, ale część została sprytnie rozsiana w losowych miejscach jako wyjaśnienia lub krótkie retrospekcje, podawane w manierze rasowego kryminału. Wówczas tak pieczołowicie odtwarzany przez widza obraz sytuacji rozpada się niemal do szczętu i trzeba pilnie łowić nowe fragmenty, żeby mozolnie spasować je z tym, które otrzymało się wcześniej i niewłaściwie ułożyło.
Zabawa jest naprawdę pasjonująca i zajmuje umysł praktycznie do ostatniej minuty. Tu muszę jednak przestrzec, że na wstępie trzeba wykazać trochę samozaparcia i cierpliwości, danie bowiem wcale nie leży wyłożone na srebrnej tacy. Pierwsze przynajmniej pół godziny opowieści jest odczuwalnie mętne, a wątki nie za bardzo chcą się wiązać w całość, zaś przez drugie pół godziny fabuła może i nabiera zborności, ale jest… no… powiedzmy, że taka sobie. To znaczy – jak na horror. Bo niby powinna tu być groza, a obcujemy z regularnym dramatem, i to takim z gatunku obyczajowych. Ale zaręczam, to najprawdziwsza cisza przed burzą.
Opowieść kręci się wokół losów pewnego małżeństwa. Pracownik biurowy sieci marketów bierze ślub z ekspedientką jednej z placówek. Wkrótce doczekują się dziecka i mimo że pożycie wygląda na sielankowe – w końcu dowodzi tego prowadzony przez męża blog, całkiem zresztą popularny – stopniowo zaczynają się kłopoty. Mąż miewa koszmary z jakąś siłą przywołującą go do siebie. Ta sama siła pewnego dnia powoduje nieprawdopodobny bałagan w domu. W związku z tym przyjaciel męża, przekonany, że ten może mieć do czynienia z potworem zwanym Bogiwan, dla bezpieczeństwa określanym jako „to”, kontaktuje go z facetem twierdzącym, iż jest w stanie przeprowadzić egzorcyzm. Na miejscu okazuje się, że mniemany egzorcysta jest tylko swego rodzaju impresariem faktycznej egzorcystki – hałaśliwej, nieco aroganckiej dziewczyny. Ta zaś na dzień dobry doprowadza do pyskówki.
Po unormowaniu sytuacji (poprzez wproszenie się do domu bohatera pod jego nieobecność) okazuje się, że dziewczyna rzeczywiście potrafi wyczuwać zło i radzić sobie z nim, tyle że istota, z którą przyszło jej się zmierzyć, jest znacznie od niej silniejsza. Co nie jest dziwne, skoro jest to potwór od niechcianych dzieci, karmiony przez tysiące lat wyrzucanymi do rzeki czy zostawianymi w lesie małymi dziećmi (formalnie prościej jest sobie i innym tłumaczyć, że dziecko zabrał potwór niż stawić czoło własnej znieczulicy i ordynarnemu draństwu). Ściąga więc pomoc w postaci ślepej na jedno oko egzorcystki, która swego czasu była telewizyjną celebrytką od hałaśliwych, kolorowych i w znacznej mierze reżyserowanych seansów z wypędzaniem duchów, ale jeszcze przed dotarciem do mieszkania bohatera „to”… urywa nowo przybyłej całą rękę, ochlapując gejzerem krwi męża, impresaria oraz przynajmniej tuzin klientów knajpki, w której akurat się posilali.
Z roztrzęsionym mężem, tracącym powoli głowę, kontaktuje się siostra dziewczyny, rzeczywista, doświadczona egzorcystka, doradzając przygotowanie mieszkania na nadejście „tego”. I gdy wszystko już jest wyszykowane wedle jej wskazówek, dzwoni drugi telefon, stacjonarny – i kobiecy głos, ewidentnie należący do tej samej egzorcystki, przestrzega go przed podstępem potwora. Czyli tym pierwszym telefonem. Na roztrząsanie, przy której słuchawce faktycznie jest egzorcystka, jest już jednak za późno, bo drzwi się otwierają i… wiadomo tyle, że mąż kończy rozerwany na pół. Literalnie.
Tu robi się dziwnie, bo właśnie straciliśmy głównego bohatera. Historia znów wpada więc w koleiny dramatu. Matka nie radzi sobie z samotnym wychowywaniem dziecka. Często musi urywać się z pracy, nie dosypia, a w końcu zaczyna rozważać pozbycie się córki. Wchodzi do tego w romans z przyjacielem męża, jednocześnie wyjaśniając impresariowi siostry egzorcystki, że jej zmarły małżonek wcale nie był dobrym ojcem – zwalał całą opiekę nad dzieckiem na nią i przesiadywał godzinami nad blogiem, na którym wypisywał wyssane z palca wyobrażenia na temat idealnego rodzinnego życia, w najmniejszej mierze nie przystające do rzeczywistości. Wyjawia też, że pierwszy atak potwora tak naprawdę był w pewnym sensie sfingowany. Ale wówczas potwór znowu się pojawia, co znaczy, że wbrew pierwotnym założeniom wcale nie był przyczepiony do męża.
Resztę łamigłówki proponuję rozwiązać samodzielnie już podczas seansu (jeśli tylko uda się gdzieś złowić film), bo jest tam jeszcze mnóstwo klocków do dopasowania. Nadmienię tylko, że przyjaciel męża też odgrywa tu dużą sprawczą rolę, że matka – podobnie, jak małżonek – również nie dociera do napisów końcowych, a i zaczynają wychodzić na wierzch specyficzne motywacje siostry egzorcystki. No i ten potwór, który nie zawsze i nie przez wszystkich jest postrzegany jako potwór…
Natomiast osobną sprawą jest ostatnie mniej więcej pół godziny seansu. To kulminacja całej historii, obejmująca przygotowania do egzorcyzmu i sam egzorcyzm. Przyznam, że nie kojarzę filmu, w którym wypędzanie Zła objęłoby tak szeroko zakrojone przygotowania i tak skomplikowane, piętrowe procedury, w których konieczny jest udział szefostwa policji, ściąganych z całego kraju doświadczonych egzorcystów wszelakiej maści, a także licznych kapłanów różnych obrządków. Przy czym dodatkowo – pod ten jeden, jedyny egzorcyzm – przemodelowane zostaje otoczenie bloku mieszkalnego. Coś zupełnie niesamowitego – z niespotykanym rozmachem, dbałością o detal i sukcesywnie budowaną atmosferą epickiego starcia. To naprawdę trzeba zobaczyć.
Po seansie, już po ostatecznym ułożeniu sobie wszystkich nitek i zwyczajnym odsapnięciu, rodzi się ciekawość – co też takiego jest w powieści Sawamury, zatytułowanej „Bogiwan Ga, Kuru” („Bogiwan nadchodzi”). Czy faktycznie jest tam istny gąszcz wątków i intryg, wiodący czytelnika raz za razem na manowce, czy może jednak zwariowaną komplikację zawdzięczamy reżyserowi i dwóm wspomagającym go scenarzystom? Ta zagwozdka pewnie pozostanie bez odpowiedzi, bo bardzo wątpliwe, żeby ktokolwiek pokusił się o wydanie powieści Sawamury po polsku. A szkoda.
Zostaje nam cieszyć się filmem…
