„W lesie dziś nie zaśnie nikt” to zaskakująco przyzwoity horror. Przynajmniej jak na nasze warunki. Jeszcze kilka podobnych i będzie można zacząć się zastanawiać nad odmrożeniem zalążka odzyskiwania wiary w rodzime kino grozy.
Krok w dobrą złą stronę
[Bartosz M. Kowalski „W lesie dziś nie zaśnie nikt” - recenzja]
„W lesie dziś nie zaśnie nikt” to zaskakująco przyzwoity horror. Przynajmniej jak na nasze warunki. Jeszcze kilka podobnych i będzie można zacząć się zastanawiać nad odmrożeniem zalążka odzyskiwania wiary w rodzime kino grozy.
Bartosz M. Kowalski
‹W lesie dziś nie zaśnie nikt›
EKSTRAKT: | 50% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | W lesie dziś nie zaśnie nikt |
Data premiery | 13 marca 2020 |
Reżyseria | Bartosz M. Kowalski |
Zdjęcia | Cezary Stolecki |
Scenariusz | Bartosz M. Kowalski, Jan Kwiecinski, Mirella Zaradkiewicz |
Obsada | Julia Wieniawa-Narkiewicz, Wiktoria Gasiewska, Miroslaw Zbrojewicz, Gabriela Muskala, Stanislaw Cywka, Sebastian Dela, Michal Lupa |
Rok produkcji | 2020 |
Kraj produkcji | Polska |
Gatunek | groza / horror |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Na tle dotychczasowych krajowych wyrobów horroropodobnych, wciąż wzbudzających dreszcze samym brzmieniem tytułów – że przypomnę „Wilczycę”, „Widziadło”, „Lubię nietoperze”, „Drzewa”, „Legendę” i „Porę mroku”, a z krótszego metrażu choćby „Złe mięso”, „Nieznajomego” czy „Watahę” – najświeższa rodzima produkcja, „W lesie dziś nie zaśnie nikt”, błyszczy niczym gwiazda na firmamencie. Oczywiście do ideału droga jeszcze daleka. Do peletonu światowych rzemieślników też spory kawałek. Ale tak po prawdzie wstydu twórcom ten film nie przynosi.
Fabuła – jak to w slasherze – nie grzeszy zawiłością. Do położonego w głębokim lesie obozu pionierskiego przybywa grupa nastolatków. Ze względu na zawalenie edukacji mają odbyć swego rodzaju odwyk od wszelkiego przenośnego sprzętu elektronicznego. Zaraz po przyjeździe zostają podzieleni na kilkuosobowe grupy i nazajutrz przekazani opiekunom, mającym zabrać ich na trzy dni w głuszę i wymęczyć fizycznie, przy okazji przeprowadzając terapię psychologiczną. Grupa, której losy śledzimy, składa się z opiekunki i pięciu baranków: dwóch dziewczyn (puszczalska i niedoszła samobójczyni) oraz trzech chłopaków (tłustawy nerd, sportowiec i nieokreślone indywiduum). Pech chciał, że w nieodległym domku właśnie wyrwał się z wieloletniej niewoli pokryty bąblami wielki, tępy typ wagi superciężkiej. Na początek ubija sportowca, rozanielonego po utracie dziewictwa. Zaniepokojona opiekunka zabiera samobójczynię i nerda i idzie szukać pomocy, podczas gdy pozostała dwójka siada nad jeziorem i zaczyna zabijać czas dyskusją. Oczywiście wiemy, w jakim domu szuka pomocy opiekunka. Wiemy też, z jakim skutkiem. A przynajmniej wiedzą to ci, którym reguły rządzące gatunkiem nie są obce.
I tutaj niespodziewanie okazuje się, że z tymi schematami to nie do końca sprawa jest przesądzona. Owszem, baranki same pchają się pod nóż, morderca ma odpowiednio odrażającą aparycję i jest pozbawiony ludzkich odruchów, na prawo i lewo chlusta krew, po zakamarkach planu walają się rozmaite kości, truchła zwierząt i ludzkie szczątki, ale bohaterów w zasadzie trudno posądzać o skrajną tępotę. Nie ma tu też nieprzemijającej bolączki hollywoodzkiego kina, znanej jako hit & run. Jak więc dochodzi do konfrontacji z mordercą, baranki wykazują się zadowalającą dawką sprytu i zaangażowania. To całkiem duża zaleta produkcji.
Zalet jest zresztą znacznie więcej. Film ma nadspodziewanie dobre zdjęcia: ostre, wyraźne, w pięknych plenerach, a i w nocy widać wszystko, co należy. Oprócz tego aktorzy zdumiewająco dobrze – oczywiście jak na nasze kino – radzą sobie praktycznie w każdej sytuacji. Jest to tym większe zaskoczenie, że nie tylko wyjadacze wypadają ciekawie (choćby Wojciech Mecwaldowski czy Olaf Lubaszenko), ale i młode pokolenie na ogół zachowuje się wiarygodnie. Nikt nie próbuje odtwarzać mimiki drzew, chodzić jak dramatyczny zombie, nikt nie boi się kamery ani nerwowo nie reaguje na obecność ekipy. Ba! Naturalnie wypadają też dialogi, odpowiednio kraszone mocniejszym słowem, a i znajdzie się ładny, goły biust, którego obecność nie prowadzi do sceny sapanego rżnięcia i klasków ciała o ciało. Szczerze powiedziawszy, finezja sceny miłosnej wręcz szokuje pruderią jak na warunki naszej kinematografii, wciąż mocno siermiężnej w tej kwestii. Troszkę gorzej jest z dykcją i ogólnie udźwiękowieniem, bo niektóre wypowiedzi są wręcz zagadkami lingwistycznymi, ale nie ma potrzeby rozdzierać szat. Pochwalić muszę też urokliwą, bardzo klimatyczną muzykę, choć przyznam, że odgłos paszczą w wykonaniu czapli czy jakiegoś pokrewnego ptaszyska zaczyna w pewnym momencie wytrącać z równowagi i psuć ogólny efekt.
Jest jednak i łyżka dziegciu. A raczej chochla. Lokacja może i jest piękna, jak to Kampinos, ale scenografia chwilami denerwuje – na przykład wyglądem obozu, niemal żywcem przeniesionego z kina zaoceanicznego. Bo u nas infrastruktura ewentualnych obozów wygląda nieco bardziej cywilizowanie. Chatka w lesie (nie ta „bąbelka”) też raczej niczego z naszego podwórka nie przypomina, a i z bronią i łatwością jej użycia jest sprawa dyskusyjna. Gdy jednak ktoś rzuca uwagę, że do najbliższych ludzkich siedzib jest DWA DNI MARSZU, to już po prostu ręce opadają. Bo mamy dość nieduży kraj i jest fizyczną niemożliwością, by prędzej czy później – nawet idąc tempem okulanego żółwia – nie trafić na drogę, a za jej pośrednictwem i na cywilizację, zapewne podróżując już wówczas w fotelu pierwszego zatrzymanego samochodu. Zresztą całej sytuacji przeczy prostytutka na rowerze. Bo raczej wątpliwe, by była chętna na schadzki odległe od miejsca jej regularnego rezydowania o kilka godzin pedałowania.
Średnio też wypadają niektóre efekty specjalne. Krew jest wodnista i bywa, że bliżej jej fioletu niż czerwieni. Kończyny i urwane głowy są natomiast chwilami jawnie gumowe. Inna sprawa, że charakteryzacja „bąbelka” jest doprawdy świetna, a i część zgonów też wygląda dość wiarygodnie.
Na koniec zostawiłem jeszcze jedną sprawę, która skłoniła mnie do obcięcia oceny. Ta sprawa to odniesienia. Owszem, widać, że twórcy oglądali klasykę i chętnie zaczerpnęli z niej wiele motywów. Niestety, nie poprzestali na tych odniesieniach, na rozsądnych cytatach czy sprytnych zapożyczeniach. Nie zdecydowali się też na konwencję pastiszu. Ot, po prostu chapnęli co poniektóre motywy w całości, bez śladu najmniejszej refleksji, i – co jest zachowaniem dla mnie niezrozumiałym – wykonali je gorzej niż w oryginale, i to oryginale łatwym do wyśledzenia. Pierwszy z dwóch najbardziej rzucających się w oczy przypadków to zgon w śpiworze. Scena była o wiele bardziej dynamicznie i realistycznie wykonana w siódmej części „Piątku trzynastego”. Co warto zaznaczyć, wówczas też było to zapożyczenie, ale odpowiednio przetworzone – ze starszego o osiem lat, owianego złą sławą horroru „Night of the Demon”, w którym Wielka Stopa w podobny sposób rozprawia się z pewnym turystą. Druga natomiast scena dotyczy rozchlastania delikwenta na dwie połowy – mieliśmy to już, tyle że w wydaniu żeńskim, w drugiej „Drodze bez powrotu” (na temat której
kiedyś już się wyzłośliwiałem). Po prostu szkoda, że nie pokuszono się o własne pomysły, bo na widok wzmiankowanych scen mój szacunek do twórców zmalał więcej niż ździebko…
W efekcie dostaliśmy film przeciętny, jeśli przyrównać go do produkcji zagranicznych, ale zaskakująco przyzwoity jak na kino polskie. I – co najciekawsze – dający się oglądać bez przerw na kanapkę. Bez krzywienia się na grę aktorską czy poczynania bohaterów. W moim przekonaniu to ogromne osiągnięcie ekipy. I otwarta furtka do tworzenia kolejnych horrorów (i nie tylko), kręconych – mam nadzieję – z większym polotem i dbałością o detal.
