Paula Thomasa Andersona najlepiej znamy jako portrecistę ducha (i szaleństwa) Ameryki, który w „Boogie Nights”, „Aż poleje się krew”, czy „Mistrzu” opowiadał o kryzysie jednostki w czasach społeczno-kulturowych przemian. Jego najnowsza produkcja nie pretenduje do roli wielkiej historycznej alegorii – jeśli szukać w filmografii Amerykanina tytułu, z którym „Nić widmo” łączy najwięcej, byłby to pewnie „Lewy sercowy” – ekscentryczny, zaskakujący film o miłości. „Nić widmo” jest równie przewrotna – choć o wiele mniej romantyczna.
Szycie wewnętrzne
[Paul Thomas Anderson „Nić widmo” - recenzja]
Paula Thomasa Andersona najlepiej znamy jako portrecistę ducha (i szaleństwa) Ameryki, który w „Boogie Nights”, „Aż poleje się krew”, czy „Mistrzu” opowiadał o kryzysie jednostki w czasach społeczno-kulturowych przemian. Jego najnowsza produkcja nie pretenduje do roli wielkiej historycznej alegorii – jeśli szukać w filmografii Amerykanina tytułu, z którym „Nić widmo” łączy najwięcej, byłby to pewnie „Lewy sercowy” – ekscentryczny, zaskakujący film o miłości. „Nić widmo” jest równie przewrotna – choć o wiele mniej romantyczna.
Paul Thomas Anderson
‹Nić widmo›
EKSTRAKT: | 100% |
---|
WASZ EKSTRAKT: 0,0 %  |
---|
Zaloguj, aby ocenić |
---|
|
Tytuł | Nić widmo |
Tytuł oryginalny | Phantom Thread |
Dystrybutor | UIP |
Data premiery | 23 lutego 2018 |
Reżyseria | Paul Thomas Anderson |
Zdjęcia | Paul Thomas Anderson |
Scenariusz | Paul Thomas Anderson |
Obsada | Vicky Krieps, Daniel Day-Lewis, Lesley Manville, Sue Clark, Joan Brown, Harriet Leitch, Dinah Nicholson, Julie Duck |
Muzyka | Jonny Greenwood |
Rok produkcji | 2017 |
Czas trwania | 130 min |
WWW | Polska strona |
Gatunek | dramat, melodramat |
Zobacz w | Kulturowskazie |
Wyszukaj w | Skąpiec.pl |
Wyszukaj w | Amazon.co.uk |
Główny bohater „Nici widmo”, angielski projektant mody Reynolds Woodcock (Daniel Day-Lewis) jest pięćdziesięciokilkuletnim kawalerem, ekscentrycznym geniuszem, szyjącym wyrafinowane kreacje dla europejskiej elity lat pięćdziesiątych XX wieku. Już od początku filmu – gdy w serii krótkich ujęć obserwujemy poranną rutynę bohatera – wiemy, że Reynolds to człowiek przedkładający stałość i precyzję nad niespodzianki i improwizację. Nic nie może zakłócać wewnętrznej harmonii artysty, zwłaszcza, gdy pracuje nad nowym projektem: niezmienna dieta (jeśli szparagi, to tylko smażone na oliwie), spacery o ustalonych godzinach, śniadania w towarzystwie siostry (gdy przypadkiem przy stole zasiada też inna kobieta, powinna udawać powietrze). Oczywiście harmonia to pozorna, a perfekcyjnie poukładany obrazek posiada rozliczne „wady ukryte”: lęki, słabości i kompleksy – w zatęchłe życie Reynoldsa należałoby wpuścić trochę świeżego powietrza. I rzeczywiście, tak się dzieje, gdy podczas pobytu na wsi bohater poznaje kelnerkę Almę (Vicky Krieps). Pierwsze spotkanie tych dwojga to arcydzieło erotycznej miniatury: gdy wzrok bohaterów krzyżuje się pierwszy raz, dziewczyna potyka się – widzimy potem, jak rumieni się, może trochę ze wstydu, a może bardziej dlatego, że jest świadoma zainteresowania, jakie wzbudziła w wyrafinowanym kliencie restauracji. Chwilę potem Reynolds – obsesyjnie dbający o ograniczanie tłuszczu – zamawia najbardziej obfite śniadanie świata i urzeczony wpatruje się w Almę, niczym w rzeźbę, której należy nadać ostateczny szlif.
Pomyślicie teraz może, że historia opowiadana w „Nici widmo” to kolejna wersja „Pięknej i Bestii”, w której prosta dziewczyna o szlachetnym sercu ratuje targanego wewnętrznymi demonami mężczyznę przed nim samym. Albo wariacja na temat mitu Pigmaliona, historia artysty i muzy wybijającej się na niezależność. I nawet jeśli w pewnym stopniu Anderson korzysta ze starych motywów (spokojnie dorzucić moglibyśmy jeszcze „Rebekę” Hitchcocka, ale też powieść wiktoriańską), w rękach reżysera „Boogie Nights” zamieniają się one w jeden z najbardziej nieprzewidywalnych, przewrotnych i niejednoznacznych filmów ostatnich lat i być może najdziwniejszą screwball comedy w historii kina.
Ładunek komizmu w „Nici widmo” widać już w scenie pierwszej „randki” Reynoldsa i Almy, w której Anderson prezentuje receptę na najbardziej katastrofalny wieczór świata – bohater najpierw opowiada dziewczynie o niezwykłej więzi ze swoją zmarłą matką, zupełnie nieświadomy, że obnoszenie się z nieprzepracowanym kompleksem Edypa na ogół nie jest uważane za szczególnie romantyczne. Potem, gdy zabiera Almę do swojego wiejskiego domu, by zaprojektować dla niej suknię (brzmi nieźle, ale poczekajcie), poddaje ją lustrującemu spojrzeniu siostry, aż wreszcie, biorąc miarę z dziewczyny, pozwala sobie na wygłaszane rzeczowym głosem krawieckiego eksperta uwagi w rodzaju „Nie masz biustu”. W jakimś innym filmie bohaterka uciekłaby ze łzami w oczach – ale nie u Andersona, który szereg niezręczności obraca w triumf i przekonującą afirmację kobiecego piękna, ideału tkwiącego w niedoskonałości.
Podszyte humorem są również sceny wspólnych posiłków Almy i Reynoldsa. Stateczny, poukładany projektant, ulubieniec koronowanych głów, dostaje niemal szewskiej pasji, gdy szkicowanie sukni podczas porannego posiłku zakłócają mu dźwięki sztućców czy nalewanej z dzbanka herbaty – ujawnia się w nich mizantropia i despotyczność Reynoldsa, ale jeśli myślicie że Alma będzie tu jedynie bierną ofiarą humorów ekscentrycznego projektanta, nie doceniacie ani tej bohaterki, ani tego filmu. Rzeczywiście, są w „Nici widmo” sceny, w których wykształcenie, pozycja społeczna i wiek Reynoldsa, nawet jego specyficzny język i frazowanie, potrafią być narzędziami zadającymi ból, przed którymi prosta dziewczyna nie potrafi się obronić. Jednak nadużyciem byłoby sprowadzenie „Nici widmo” do portretu „toksycznej miłości”, która nikogo nie uszczęśliwia, a wszystkich powoli zatruwa – jeśli już, to w filmie Andersona pewne toksyny lepiej komponują się ze sobą niż inne: o tym, że bohaterów sporo ze sobą łączy, najlepiej świadczy ich reakcja na nieszczęśliwe zaślubiny jednej z bogaczek, dla których Reynolds uszył suknie – empatia Almy i Reynoldsa wędruje w tak nieoczekiwanym kierunku, że widz ma pewność, że tych dwoje pasuje do siebie jak naszyjnik z pereł do małej czarnej.
„Nić widmo” to rzecz – żeby użyć krawieckiej metafory – perfekcyjnie skrojona, niemal klasyczna w stylu. Dość powiedzieć, że sam film, choć zmysłowości i perwersji pozazdrościć mogłyby mu wszystkie twarze Greya razem wzięte, nie zagląda bohaterom do alkowy i bodaj raz pozwala im na pocałunek. Jak przystało na rzecz o wielkim krawcu, wspaniałe są w „Nici widmo” kostiumy – Oscar dla ich projektanta, Marka Bridgesa, nie powinien być niespodzianką. Szaleństw nie znajdziemy też na rewelacyjnej ścieżce dźwiękowej Johnny’ego Greenwooda, na której smyki i pianino brzmią niczym w starym melodramacie – i tylko pobrzmiewające tu i ówdzie mroczniejsze tony sugerują, że nostalgiczna ckliwość to ostatnie rzeczy, których należy tu szukać.
Zupełnie zasłużona jest również oscarowa nominacja za reżyserię dla samego Andersona, który potrafi zachwycić efektowną sekwencją (np. gdy pokazuje klatkę schodową i wnętrza pracowni Woodckocka, a zastęp krawcowych witanych przez bohatera przychodzi do pracy), ale wie również, że wrażenie na widzu można zrobić nie tylko popisową jazdą kamery czy montażem, ale również oddając pole aktorom. A ci w „Nici widmo” są naprawdę fantastyczni – Daniel Day-Lewis, ponoć żegnający się z aktorstwem, jest bezbłędny w roli Reynoldsa: uznanego artysty, ale i dużego dziecka, manipulatora pragnącego kontrolować innych, by chwilę później zaskoczyć bezbronnością. Równie świetna jest Lesley Manville jako Cyril Woodcock: głos rozsądku i surowa opiekunka ogarniająca dziwactwa brata. Odkryciem filmu jest jednak Vicky Krieps – nie tylko nie daje się przyćmić sławniejszym aktorom, ale jeszcze przyczynia się do tego, że produkcja, która początkowo zdawała się kolejnym w filmografii Andersona portretem wyjątkowo skomplikowanego mężczyzny, zamienia się w kino upodmiotowienia kobiet (o ileż bardziej przekonujące niż np. „Na pokuszenie” Sofii Coppoli, z którym skojarzenia będą nieuniknione). Świetnie, że twórca, który tak znakomicie potrafi filmować kobiety w teledyskach – np. Fionę Apple czy ostatnio HAIM – wreszcie uczynił je pierwszoplanowymi bohaterkami swojego kina.
Paul Thomas Anderson – trochę jak filmowy Reynolds – ukrywa w swoim dziele różne elementy: a to kinofilskie nawiązania (np. do „Mechanicznej pomarańczy”), a to poważniejsze aluzje, które rzucają nowe światło na bohaterów (subtelnie sugeruje, że Alma jest Żydówką, prawdopodobnie emigrantką – a że mamy lata pięćdziesiąte, Wielką Brytanię, sporo można sobie do jej biografii podopisywać). Erudycja i zmysł szaradzisty reżysera nie przesłaniają jednak pasjonującego studium postaci – a tylko czynią seans „Nici widmo” tym większą przyjemnością.
