W czasie trwania festiwalu Transatlantyk przedstawiliśmy recenzje trzech pokazywanych w Łodzi filmów: „W czterech ścianach życia”, „Wind River” i „Paryż może poczekać”. Dziś przyszedł czas na kolejnych osiem recenzji – tym razem w krótkiej formie.
Konrad Wągrowski
Transatlantyk 2017: Osiem festiwalowych filmów
[ - recenzja]
W czasie trwania festiwalu Transatlantyk przedstawiliśmy recenzje trzech pokazywanych w Łodzi filmów: „W czterech ścianach życia”, „Wind River” i „Paryż może poczekać”. Dziś przyszedł czas na kolejnych osiem recenzji – tym razem w krótkiej formie.
Badlands(1973, reż. Terrence Malick)
W ramach cyklu „Debiuty mistrzów” Transatlantyk pozwolił widzom obejrzeć na dużym ekranie arcydzieło Terrence′a Malicka i rzeczywiście szkoda było z tej okazji nie skorzystać – z pewnością bowiem zdjęcia prezentujące ogromne, niepokojące obszary tytułowych „złych krain” wciąż są ogromnym atutem filmu. Historia o dwojgu młodych ludzi, którzy, znudzeni małomiasteczkowym życiem, ruszają w trasę, nie powstrzymując się od zabijania osób, które w jakiś sposób wchodzą im w drogę. Jest w tym trochę ducha „Bonnie i Clyde”, nie byłoby pewnie też bez „Badlands” „Urodzonych morderców”, ale to nie same zbrodnie są tematem tego filmu – ale nastrój bezczynności, znudzenia, braku perspektyw – które pcha w kierunku rozwiązań ekstremalnych. I pod tym względem „Badlands” pozostają filmem nadal bardzo aktualnym. A poza tym nie ma w nich nic ze współczesnego filozofującego na potęgę Malicka, co też należy zaliczyć im na plus.
Bar(2017, reż. Álex de la Iglesia)
„Bar” mistrza kina klasy „B” Álexa de la Iglesii dostarcza to, czego oczekujemy – solidnie, jak na takie kino, wyreżyserowanej opowieści rozrywkowej z pogranicza thrillera i horroru, z elementami czarnego humoru, nie próbującej udawać, że jest czymś więcej niż eksploatacyjną, pozbawioną ambicji bezpretensjonalną rozrywką dla miłośników przerysowanej przemocy z elementami obrzydliwości. Grupa przypadkowych osób zostaje zamknięta w madryckim barze – każdy, kto próbuje się z niego wydostać, zostaje natychmiast zabity. O co chodzi? Czy może mieć coś w tym wspólnego konający w łazience żołnierz z objawami dziwnej choroby? Szybkie tempo, dynamiczne dialogi, zwroty akcji, humor (zwracam uwagę na scenę oblewania oliwą, by przecisnąć się przez otwór kanalizacyjny), przy raczej średniej klasy aktorstwie i niespecjalnie rozbudowanych bohaterach, ale i tak mniej więcej od 2/3 filmu czuć, że pomysł się kończy i finał jednak był rozczarowujący.
Boski porządek(2017, reż. Petra Biondina Volpe)
Nagrodzony na Tribece film szwajcarski opowiadający o tym, jak w roku 1970 (!) kobiety w tym alpejskim kraju uzyskały nareszcie prawa wyborcze. Film tyleż słuszny, co po prostu poprawny, zbudowany według sprawdzonych schematów – bohaterka, zwykła kura domowa zaczyna coraz bardziej odczuwać męską opresję i choć do tej pory nie była aktywna, angażuje się w ruch sufrażystek, co spotyka się oczywiście z niechęcią otoczenia, a także w miarę przecież liberalnego męża. Ruch rośnie w siłę, dołączają się kolejne kobiety, będą problemy, będą różne wersje osób opornych wobec zmian (w tym także innych kobiet), będzie delikatna krytyka roli religii i Kościoła (ukryta choćby w samym tytule filmu), ale nie może to zatrzymać ostatecznego triumfu. Tak jak mówiłem – wszystko to mocno schematyczne, poprawne, ale ciepłe i momentami zabawne, poza tym przypominające, że o swoje prawa zawsze trzeba walczyć.
Król Belgów(2016, reż. Peter Brosens, Jessica Woodworth)
Król to też człowiek. Polityczna fikcja, w której belgijski monarcha dowiaduje się podczas oficjalnej wizyty w Turcji, że Walonia (francuskojęzyczna część Belgii) ogłosiła niepodległość. Na skutek działalności wulkanicznej nie latają samoloty i król musi na własną rękę wrócić do kraju. Wraz z małą ekipą, w przebraniu, próbuje przedostać się przez Bałkany. Bywa zabawnie, niby też dochodzi do tego jakieś rozważanie sensowności istnienia monarchii we współczesnym świecie (a sens jest raczej kwestionowany), ale całość raczej blada, dość mdła i szybko wypada z pamięci. Widać, że ambicje były większe, nie starczyło jednak talentu na realizację.
Moja szczęśliwa rodzina(2017, reż. Nana Ekvtimishvili, Simon Groß)
Solidne gruzińskie kino obyczajowe, które można by łatwo przeszczepić na swój grunt. Zbliżają się urodziny głównej bohaterki, kobiety w średnim wieku, mającej dwójkę dorosłych dzieci i solidny staż małżeński. Nie chce ona imprezy urodzinowej, ale oczywiście zostaje ona zrobiona wbrew niej. Podczas spotkania rodzina słyszy szokująca informację – bohaterka ma już dosyć rodzinnego życia, kupiła sobie kawalerkę i pragnie się tam wyprowadzić, by zacząć wreszcie żyć w spokoju. Nie zabraknie oczywiście osób próbujących odciągnąć kobietę od tej decyzji, sytuacja w rodzinie też nie wygląda na w pełni stabilną (córka rozstaje się z mężem, syn z kolei będzie musiał się żenić), ale i tak zaczyna się walka o prawo do samotności. Niegłupie, dobrze zagrane, dające do myślenia.
Neruda(2016, reż. Pablo Larraín)
Kolejny filmowy projekt Pablo Larraina, twórcy m.in. „Nie”, „El Club” oraz ostatnio, już po „Nerudzie”, „Jackie′ z Natalie Portman. Podobnie jak w głośnym „Nie”, opowiadającym historię przeprowadzenia w 1988 referendum przeciwko władzy Augusto Pinocheta, Larrain sięga do historii swego kraju – opowiada o kawałku życia poety, senatora, komunisty, laureata literackiej nagrody Nobla Pablo Nerudy. Film obejmuje okres na przełomie lat 40. i 50. gdy niewygodny dla ówczesnych (jeszcze nie Pinochetowskich) władz kraju senator najpierw musiał zacząć się ukrywać przed aresztowaniem, a następnie uciekł z kraju. Larrain wybiera specyficzną formę dla swojej opowieści – to nie jest zwyczajna filmowa biografia, ale literacka opowieść o pojedynku między Nerudą, a ściągającym go policjantem, w której trudno odróżnić prawdę od fikcji, która zdaje się być bardziej powieściową ubarwioną wersją tej historii niż oparciem na faktach, która oddaje głos w licznych komentarzach z off-u policjantowi, w której obaj antagoniści wydają się zdawać sobie sprawę, że są bardziej bohaterami literackimi niż osobami z krwi i kości. Powstaje z tego nieco oniryczna opowieść, momentami zaskakująca, ale z pewnością coś w sobie ma.
Party(2017, reż. Sally Potter)
Brytyjska mieszczańska farsa, która zwraca na siebie uwagę świetną obsadą – Kristin Scott Thomas, Timothy Spall, Cillian Murphy, Bruno „Adolf Hitler” Ganz i kradnąca cały show fenomenalna Patricia Clarkson. Zrealizowany w konwencji sztuki teatralnej krótki 70-minutowy film jest zjadliwą satyrą na brytyjskie lewicowe elity, tracące kontakt z rzeczywistością. Na przyjęciu z okazji awansu głównej bohaterki na ministra zdrowia (ale tylko w gabinecie cieni Partii Pracy) wychodzą na wierzch ukryte grzechy, urazy i animozje. Ogląda się to naprawdę nieźle, bo rzecz napisana inteligentnie i świetnie zagrana, ale po seansie wiele w pamięci nie pozostaje.
Zwierzęta(2017, reż. Greg Zgliński)
Greg Zgliński, twórca cenionego „Wymyku” i „Całej zimy bez ognia” kręci tym razem kino w stylu Davida Lyncha. Mąż z żoną, będący w małżeńskim kryzysie wyruszają do szwajcarskiej górskiej chaty – ona, by odpocząć, on, by pozbierać przepisy z okolicznych jadłodajni do swej książki kucharskiej. Po drodze mają wypadek, żona trafia do szpitala. A potem… Jak to u Lyncha, opowieść gubi swą logiczną spójność, pojawiają się halucynacje, zaciera się poczucie rzeczywistości, coraz trudniej bohaterom (i widzowi) odróżnić sen od jawy. I niby wszystko to jest sprawnie nakręcone i powinno zachęcać do dekodowania wizji reżysera, ale jakoś nie zachęca – może dlatego, że film wydaje się dość wtórny, może dlatego, że bohaterowie nie są angażujący, a może dlatego, że zagadka wcale nie wygląda na jakoś specjalnie interesującą.

Coś cieniutki był ten Transatlantyk.