Esensja.pl Esensja.pl Na pierwszą lipcową edycję cyklu „Esensja ogląda” przygotowaliśmy dla was całkiem solidną paczkę recenzji.
Na pierwszą lipcową edycję cyklu „Esensja ogląda” przygotowaliśmy dla was całkiem solidną paczkę recenzji.
Gru, Dru i Minionki(2017, reż. Kyle Balda, Pierre Coffin, Eric Guillon) Rzecz przede wszystkim dla tych, którzy oglądali wcześniejsze filmy z żółtymi stworkami. Gru dowiaduje się, że ma brata bliźniaka – Dru. Ten ostatni zafascynowany dokonaniami brata z czasów, gdy był on złoczyńcą, chce spróbować jak to jest popełnić przestępstwo. Gru oczywiście ma z tym niejaki problem, jako że porzucił ścieżkę nieprawości. Sprawy się nieco komplikują gdyż szef Gru i Lucy, pan Baraniapupa (albo Owczyzad) odchodzi na emeryturę a nowa szefowa ma trochę inną definicję sukcesu. Ten sukces, a raczej jego brak dotyczy działalności niejakiego Balthazara Bratta. W latach osiemdziesiątych był bohaterem megapopularnego serialu z nastoletnim superbohaterem. Ale gdy zaczął dojrzewać, poszedł w odstawkę co spowodowało, że przeszedł na stronę występku. W porównaniu z poprzednimi filmami coś tu nie zagrało. Niby schemat był podobny. Na początku budowa relacji z dziewczynkami („Jak ukraść Księżyc?”), następnie z Lucy {"Minionki rozrabiają”) a teraz z bliźniakiem. Ogólnie wyszło przeciętnie. Podobnie jak w prequelowymi „Minionkami” z 2015 roku twórcy stawiają na slapstickowy dowcip. Bez ciekawej intrygi to za mało, aby wciągnąć widza. Jaśniejszym elementem filmu są wprowadzone przez Bratta motywy z lat osiemdziesiątych. Jego symbolami są kostka Rubika i kaseta magnetofonowa. A szczególnie w ucho wpada ścieżka muzyczna oparta na przebojach z tamtych czasów. O ile dobrze zapamiętałem to był A-ha, Dire Straits, Van Halen. I są to kawałki, które po tych trzydziestu latach nadal dają radę. Tożsamość zdrajcy(2017, reż. Michael Apted) Agnieszka ‘Achika’ Szady [80%] Sprawnie zrealizowane kino sensacyjne: agentka CIA musi ocalić świat uzbrojona tylko w spluwę i własną inteligencję. Jak większość filmów szpiegowskich, jest to układanka z doskonale znanych klocków (aczkolwiek śmierć jednej z postaci drugoplanowych zaskoczyła mnie jako niezgodna z kanonem), ale trudno oderwać wzrok od ekranu. Niewątpliwie jest to zasługa nie tylko scenariusza i montażu, ale również gwiazd takich jak John Malkovich czy Noomi Rapace, które nawet nieco przerysowanym scenom potrafią nadać prawdziwości. Baby Driver(2017, reż. Edgar Wright) „Baby Driver” to wyborny pastisz i „nowe rozdanie” w jednym, niebywałe osiągnięcie techniczne, majstersztyk w dziedzinie montażu dźwięku, musical-nie-musical pisany pod retro-tracklistę, co lokuje go w osobliwej przestrzeni dzielonej zarówno ze space operą Jamesa Gunna, jak i z „American Graffiti” Lucasa. Obawiałem się hollywoodyzacji i hipsteriady, ale Edgar Wright pokazał, że doskonale czuje amerykańską ikonografię (samochód, dziewczyna-kelnerka, marzenie o ucieczce autostradą donikąd) i przygotował „Prawdziwy romans” dla nowego pokolenia, nie tracąc nic charakteru z czasów „Shaun of the Dead” i „Hot Fuzz”. Nieunikniony sequel nazwałbym „Baby Knows” – i otworzył właśnie piosenką Prince’a, ale na razie cieszmy się tym, co mamy, bo naprawdę sięgamy tu kinofilskiego nieba. Aplik@cja(2016, reż. Abel Vang, Burlee Vang) Horror, w którym straszy demon siedzący w zainstalowanej w telefonie aplikacji. I wszystko byłoby fajnie, tyle że film zwyczajnie urąga logice, co jest o tyle zdumiewające, że pomysł naprawdę był nośny, a rynek aż się prosi o kino grozy wykorzystujące właśnie smartfony i ich ogromną popularność, ocierającą się niekiedy o uzależnienie. Do sensownego wykorzystania konceptu trzeba jednak mieć talent, a nie po chamsku lepić historię z elementów żywcem zerżniętych z „Nieodebranych połączeń”, „Pulsów”, „Ringów”, „www.strach” i innych im podobnych. A „Aplik@cja” składa się głównie z zapożyczeń, które dodatkowo utopiono w galarecie nonsensów. Mimo ze demon ma nieograniczone możliwości wpływu na rzeczywistość, potrzebuje do działania jakiejś bzdurnej aplikacji. Raz jest, innym razem go nie ma. Bohaterowie wiedzą o jego istnieniu i stałej obecności, ale mimo to dzielą się planami na pozbycie się go, a także… wyznają sobie nawzajem swoje najskrytsze lęki. Bo to cool, że wszyscy wokół wiedzą, na widok czego popuszczasz w majtki. A gdy mordercze zapędy demona stają się faktem, nikt nie niszczy telefonu, nie formatuje go, nie rozładowuje, nie zmienia aparatu czy nawet telefonicznego numeru. Nikt też nie próbuje uciekać w miejsca pozbawione elektroniki czy choćby Internetu, a jak zgaśnie światło, to po prostu siedzi się w ciemności, bo za oceanem świece najwyraźniej są już passé. Co z tego więc, że technicznie „Aplik@cja” jest bez zarzutu, skoro próżno szukać w niej sensu… McImperium(2016, reż. John Lee Hancock) Bardzo porządnie zrobiony i zagrany film obyczajowy o tym, jak jeden pan ukradł braciom McDonald pomysł na bar szybkiej obsługi. Mogą trochę razić natchnione przemowy głównego bohatera na temat tego, jak jego restauracje to wcielony American Dream – ale to część świadomej narracji i ten patos (oraz specyficznie „ślicznie” filmowane niektóre sceny z burgerami) należy wziąć w cudzysłów. Całkiem tak samo, jak otwierającą film równie natchnioną przemowę – reklamę wielofunkcyjnego miksera do shaków, który usiłuje bezskutecznie sprzedać kolejnym właścicielom knajp typu drive-in. Podobnie estetyka lat 50 buduje tu chyba częściowo mit „rodzinnej restauracji” tworzony wokół macdonaldów. Bracia McDonald są świetnie zagrani, głównie mimiką – porządni ludzie, którzy w starciu z cwaniaczkiem są w zasadzie bezsilni. I wręcz powstaje pytanie, czy warto tracić nerwy, skoro każdy został z milionowym czekiem w kieszeni. Mimo wszystko dla ludzi takich, jacy byli filmowi bracia McDonald, kontakt z naciągaczem jest po prostu sam w sobie szokująco przykry – nie byli naiwni, ale po prostu porządni. Należy też dodać, że cwaniaczek też nie jest pokazany jako Doktor Samo Zło, bo tak po prawdzie to pomysł na rozbudowaną sieć barów był właśnie jego. Marsylski łącznik(2014, reż. Cédric Jimenez) Sebastian Chosiński [70%] Film Cédrica Jimeneza (między innymi twórcy tegorocznego dramatu wojennego o Reinhradzie Heydrichu „HHhH”) to francuski punkt spojrzenia na wydarzenia przestawione w dwóch hollywoodzkich hitach z lat 70. ubiegłego wieku – „Francuski łącznik” Williama Friedkina (1971) i Johna Frankenheimera (1975) z Gene’em Hackmanem w roli głównej. O ile jednak filmy zza Oceanu odnosiły się do końca lat 60. i pierwszej połowy następnej dekady, o tyle obraz francuski skupia się na osobie sędziego śledczego Pierre’a Michela (w tej roli Jean Dujardin, znany chociażby z „Artysty” i „Wilka z Wall Street”), który nadzorował śledztwo przeciwko mafii włosko-korsykańskiej od 1975 roku. To postać autentyczna, tragiczny bohater z przypadku, który rzucił wyzwanie nie byle komu, bo samemu Gaëtanowi „Tany’emu” Zampie (zagrał go Gilles Lellouche, bohater „ Świadka”), jednemu z najbardziej wpływowych przywódców marsylskiego półświatka. Scenariusz „Marsylskiego łącznika”, za który odpowiadali Jimenez i jego żona (i zarazem stała współpracowniczka) Audrey Diwan, oparty jest na pojedynku tych właśnie dwóch niezwykle silnych osobowości. Michel stawia sobie za cel ostateczną rozprawę z kartelami narkotykowymi, które przerzucają towar kanałem z Turcji przez tytułowy port na południu Francji do Stanów Zjednoczonych, Zampa natomiast jest zdeterminowany, aby umocnić swoje przestępcze imperium i stać się monopolistą dostarczającym heroinę amerykańskim mafiosom. Mimo mrocznego przesłania, cała historia rozgrywa się w promieniach słońca (zdjęcia kręcono na Malcie) – ten kontrast odróżnia dzieło Jimeneza od wielu podobnych kryminałów. Poza tym jednak powiela ich schematy. Sędzia Michel obowiązkowo musi borykać się i z problemami rodzinnymi, i z nie do końca uczciwymi gliniarzami, którzy w teorii powinni stać po jego stronie. „Tany” z kolei, choć łotr nad łotry, ma też swoje ludzkie oblicze; lubi spełniać zachcianki swojej małżonki Christiane (Mélanie Doutey). Gdyby akurat nie handlował narkotykami, byłby pewnie całkiem sympatycznym gościem. Do kina gangsterskiego „Marsylski łącznik” nie wnosi w zasadzie nic nowego, ale i tak ogląda się go z przyjemnością, w czym największą zasługę mają z jednej strony znakomici aktorzy, z drugiej zaś – specjaliści od scenografii i kostiumów, którzy bardzo precyzyjnie odtworzyli na ekranie epokę lat 70. Perfekcjonista(2013, reż. Philippe Godeau) Sebastian Chosiński [60%] Podobnie jak „Marsylski łącznik” bądź opisywane wcześniej „ Gang Story” (2011) czy „ Winny” (2011), „Perfekcjonista” jest kolejnym francuskim filmem z wątkiem kryminalnym, który powstał na podstawie autentycznych wydarzeń. Ich bohaterem był Toni Musulin (zagrał go, znany między innymi z „Nietykalnych”, François Cluzet), potomek imigrantów z Bałkanów, który wsławił się jedną z najgłośniejszych kradzieży ostatnich lat w Europie Zachodniej. Będąc pracownikiem międzynarodowej kompanii ochroniarskiej Loomis (w filmie przerobionej na Ibris), 5 listopada 2009 roku uciekł służbowym samochodem, w którym znajdowało się – pochodzące z Banku Francji – 11,6 milionów euro. Reżyser dzieła, Philippe Godeau (dotąd kojarzony głównie jako producent), oparł scenariusz na reporterskiej książce Alice Géraud-Arfi – ta zaś skupiała się nie tyle na przestępczym działaniu Toniego, co na przyczynach, które pchnęły tego spokojnego i nadzwyczaj rzetelnego pracownika do wejścia w konflikt z prawem. Tak samo rozłożone są akcenty w filmie, który bardziej przypomina dramat psychologiczno-społeczny niż kryminalny. Przez większość czasu towarzyszymy Musulinowi w jego codziennym życiu – nudnym, do bólu poukładanym, w którym nie ma miejsca na realizację marzeń. Przychodzi jednak taki moment, kiedy czara goryczy przelewa się i Toni zaczyna skrupulatnie wprowadzać w czyn swój plan. W „Perfekcjoniście” brakuje sensacyjnych zwrotów akcji, nie ma też scen przemocy; bohater jest zdystansowany do świata, wręcz nijaki. Można domyślać się, że taki był – choć wciąż jeszcze przecież żyje – prawdziwy Musulin, a Godeau nie chciał odstępować od rzeczywistości. Czy miał świadomość, że to odbije się na temperaturze jego dzieła? Zapewne nie. W efekcie powstał film, który nie potrafi zaangażować widza emocjonalnie. Nawet jeśli podświadomie kibicuje on złodziejowi, robi to bez większego entuzjazmu. Twórca bardziej doświadczony w pracy reżyserskiej pewnie wycisnąłby z tego tematu więcej. Choć przynajmniej jeden element zasługuje na pochwałę – aktorstwo. I dotyczy to nie tylko Cluzeta, ale również Belga Bouliego Lannersa, który wcielił się w rolę nieco ociężałego umysłowo kolegi z pracy Toniego. Wybawiciel(2014, reż. Kristian Levring) Sebastian Chosiński [80%] Gdyby urodził się czterdzieści lat wcześniej, całkiem możliwe, że – obok Clinta Eastwooda, Franco Nero, Lee Van Cleefa czy Klausa Kinskiego – byłby jednym z najpopularniejszych aktorów grających w spaghetti-westernach. Aparycję ma do tego idealną – i to zarówno aby wcielać się w role skończonych łotrów, jak i szlachetnych, ale zdeptanych przez życie, rewolwerowców. Dla niego warto było wyłożyć każde pieniądze i wybrać się na drugi koniec świata, bo aż do RPA, by nakręcić – całkiem możliwe, że pierwszą w dziejach kinematografii duńskiej – opowieść rodem z Dzikiego Zachodu. Mads Mikkelsen („ Polowanie”, „ Michael Kohlhaas”), bo o niego tu chodzi, wciela się w „Wybawicielu” w eksżołnierza Jona Jensena, który po przegranej przez Duńczyków wojnie z Niemcami o Szlezwik-Holsztyn postanowił wraz ze swoim bratem, Peterem (w tej roli Szwed Mikael Persbrandt, znany między innymi z „Hobbita”), rozpocząć nowe życie w Stanach Zjednoczonych. Nie było mu łatwo – wszak USA też dopiero podnosiły się z upadku spowodowanego wojną secesyjną. Potrzeba było siedmiu lat, by Jon mógł w końcu sprowadzić za Ocean swoją żonę i synka. Film zaczyna się od rodzinnego powitania na dworcu. A potem jest droga dyliżansem z dwoma dopiero co wypuszczonymi z więzienia oprychami, która kończy się tragicznie – śmiercią biskich Jensena. Za co ten mści się na oprawcach. Jeden z nich okazuje się bratem wszechmocnego pułkownika Henry’ego Delarue (gra go Amerykanin Jeffrey Dean Morgan), który dowiedziawszy się o losie, jaki spotkał Paula, szantażem zmusza mieszkańców miasteczka Black Creek, by oddali w jego ręce zabójcę. Los zdradzonego Jona wydaje się przesądzony, ale nie zapominajmy, że był on kiedyś żołnierzem i wojnę ma we krwi. „Wybawiciel” Kristiana Levringa (twórcy thrillera „Nie bój się mnie”) to western, który wiele zawdzięcza klasycznym dziełom Sergio Leone. Nie ma tu jednoznacznego podziału na Dobro i Zło, są za to czarne sumienia i mroczne tajemnice. Jest chciwość, która zaślepia, i okrucieństwo, które miesza w rozumie. Pod tym względem Delarue przypomina pułkownika Kurtza z „Czasu apokalipsy” (by pozostać przy analogiach filmowych). Ale takich degeneratów jest więcej: jak chociażby burmistrz miasteczka i jednocześnie lokalny grabarz (Jonathan Pryce) czy Korsykanin, jeden z ludzi pułkownika (ekspiłkarz Eric Cantona). Na ich tle Jens prezentuje się niemal jak anioł. Chociaż wciąż mimo wszystko jest to anioł apokalipsy. Levring opowiedział tę historię w powolnym rytmie, delektując się – podobnie jak niegdyś Leone – detalami. Dzięki temu też udało mu się w odpowiednich momentach podnosić napięcie. Uwagę zwraca również kolorystyka filmu, eksponująca teatralność scenografii, ale jednocześnie podkreślająca jej niezwykłość. I jeszcze jeden „element” zasługuje na szczególne podkreślenie: piękna – ale urodą klasycznej femme fatale – Francuzka Eva Green („ 300: Początek imperium”) w roli Madelaine, boleśnie doświadczonej przez życie wdowy po Paulu Delarue. 
|