Patronką czwartego czerwcowego odcinka krótkich recenzji filmowych została Scarlett Johansson. Nie może być inaczej, skoro za jednym zamachem oceniamy jej wszystkie tegoroczne produkcje. W ramach dodatku najnowszy Bruce Willis, choć to wisienka raczej średniej jakości...
Esensja ogląda: Czerwiec 2017 (4)
[ - recenzja]
Patronką czwartego czerwcowego odcinka krótkich recenzji filmowych została Scarlett Johansson. Nie może być inaczej, skoro za jednym zamachem oceniamy jej wszystkie tegoroczne produkcje. W ramach dodatku najnowszy Bruce Willis, choć to wisienka raczej średniej jakości...
O tym, że psy to czuły punkt każdego twardziela, wiadomo co najmniej od czasów krwawej krucjaty Johna Wicka. W „Jak dogryźć mafii” na szczęście dla czworonoga(jak i samych złoczyńców) milusiński „Buddy” jest tylko przedmiotem porwania a nie zabójstwa, co akurat nie ma większego wpływu na determinację właściciela w wymierzaniu prywatnej sprawiedliwości. W teorii, podobieństw do nie najgorszego akcyjniaka z Keanu Reevesem powinno być więcej. W głównej roli oglądamy podstarzałego gwiazdora akcji, nad całością unosi się umowna i przerysowana kreska tak postaci jak otoczenia. Niestety na tym kończą się elementy wspólne. Zmęczony życiem(a może i aktorstwem?) Bruce Willis nie stara się nawet prze moment złamać swojej ogranej aktorskiej metody. Bez względu na to czy kreuje policjanta, tajnego agenta czy prywatnego detektywa, machanie pięściami uzupełnione ironicznym uśmiechem, to jego sposób na dotrwanie do końca zdjęć. Dość powiedzieć, że jeden z najtwardszych ekranowych mężczyzn lat 90. i tak nie stanowi tu najsłabszego ogniwa. Odpowiedzialni za formę i treść filmu bracia Cullen pożenili akcję z komedią, lecz w obu gatunkach na każdym kroku dosięgają ich znaczne warsztatowe braki. Kiepski humor bazuje wyłącznie na stereotypach obyczajowo-rasowych: dilerzy muszą być nieogarniętymi Latynosami, partner głównego bohatera klasycznie zagubionym „mózgiem” a Żydzi pazernymi cinkciarzami. To tylko początek długiej listy drobiazgowo opisywanych postaci drugiego planu, co ciekawe, niemających żadnego(!) wpływu na prowadzone wątki. Samo tempo akcji opiera się na wątpliwych i nieefektownych popisach Willisa wspieranego w tym przez Johna Goodmana, co mówi wiele o jej ogólnej dynamice. Cullenowie jak mogą zagęszczają mizerną fabułę twistami i wielopłaszczyznowymi intrygami, lecz pogubienie w nich możliwe jest jedynie kiedy widz – w oczekiwaniu na upragniony koniec – będzie zbyt często spoglądał na zegarek. Ten de facto w filmie nie następuje – napisy końcowe wjeżdżają na ekran w momencie największej fabularnej kulminacji. Zastanawiam się czy to dlatego, że aktorzy odmówili już dłużej uczestnictwa w tym niewypale, czy może twórcy szczerze liczyli na startujący z kopyta sequel. Naprawdę chciałbym jednak wierzyć w to pierwsze…
Jess wychodzi za maż, co w amerykańskiej filmowej przestrzeni zwiastuje wieczór panieński obfitujący w pełną gamę niecodziennych atrakcji. Jest ekskluzywna rezydencja w słonecznym Miami, zewsząd zjeżdżają się stare znajome ze studiów. Na rozkładzie są kluby i używki, z zabawnymi koszulkami i gadżetami o fallicznym kształcie tle. Noc zapowiada się bosko. Nie trzeba jednak maczać palców w pisaniu scenariusza „Ostrej nocy” by słusznie wysnuć przypuszczenie, iż w tym szczegółowo wydzierganym planie coś prędzej czy później pójdzie nie tak. Między przyjaciółkami dojdzie do poważnych rozdźwięków, wymarzony wieczór zmieni się w istny koszmar. Zaczynem kłopotów w filmie Lucii Aniello jest striptizer, który w wyniku nieszczęśliwego zdarzenia umiera na oczach kobiet. Przerażone druhny wpadają w histerię. Tym bardziej, że obywatelski telefon na policję to chybiony pomysł, kiedy w krwi każdej z uczestniczek wieczoru pływa więcej narkotyków i alkoholu niż aligatorów w wodach całej Florydy. A że bohaterki nie są mistrzyniami zbrodni, można się spodziewać, że to dopiero początek ich prawdziwych tarapatów. W „Ostrej nocy” ilość komediowych schematów nie uwiera jednak tak mocno jak nieumiejętność wpuszczenia w nie odrobinę oryginalnego ducha. Prócz SNLowskiej gwiazdy Kate McKinnon, żadna z towarzyszących jej aktorek ze Scarlett Johansson na czele, nie dysponuje wystarczającym vis comica by na swych barkach pociągnąć komediowa atmosferę filmu dłużej niż przez kilka chwil. Jasne, czarny i mocny humor ścieli się tu równie gęsto co ścieżki koki w dyskotekowych toaletach, lecz to obowiązkowe przystanki na drodze do przewidywalnego finału. Nawet jeśli pojawiające się zewsząd kłopoty to idealny pretekst do rozwinięcia samych bohaterek, to ich początkowe pozy nie drgają więcej niż o kilka niezauważalnych centymetrów. W gruncie rzeczy bowiem to dobre i przyzwoite babeczki, którym zdarzyło się nieco za bardzo zaszaleć.
Ta amerykańska adaptacja mangi Masamune Shirowa nie jest dziełem nieudanym, ale mimo to może budzić ambiwalentne odczucia. Przede wszystkim w tym przypadku trudno uciec od porównań z kultową animacją Mamoru Oshiiego, a na jej tle film Ruperta Sandersa wypada niestety blado. Cóż bowiem z tego, że jest nakręcony z pełnym profesjonalizmem, ze znakomitymi efektami specjalnymi i doborową obsadą aktorską, skoro nie potrafi on w pełni zauroczyć widzów. Nie chodzi tutaj o jakieś wyraźne potknięcia twórców, lecz po prostu chyba zabrakło tego nieuchwytnego elementu prawdziwego artyzmu.
Jeżeli jednak zaniechamy takich porównań i potraktujemy nowy „Ghost in the Shell” jako autonomiczne dzieło, to naprawdę możemy mieć zdecydowanie więcej przyjemności z jego oglądania. Twórcy filmu potrafili bowiem wykreować na ekranie sugestywną wizję świata przyszłości, w którym w wyniku daleko posuniętej komputeryzacji rzeczywistość wirtualna odgrywa ogromną rolę. Naprawdę trudno się więc nie zachwycić przygotowanymi dla nas fajerwerkami wizualnymi, które pozwalają też przymknąć oko na pewną wtórność rozwiązań fabularnych – bo wszak po upływie dwóch dekad od filmu Oshiiego samo ściganie cyberprzestępcy nie ma w sobie zbyt wiele świeżości. Problem tkwi też w tym, że w dziele Ruperta Sandersa filozoficzne poszukiwania obecne w pierwowzorze zeszły jednak na dalszy plan, a liczy się tutaj przede wszystkim atrakcyjność widowiska.
Wbrew moim obawom zaskakująco wręcz dobrze wypada Scarlett Johansson jako będąca cyborgiem Major. Aktorka prezentuje się na ekranie jak zwykle bardzo seksownie, ale z drugiej strony emanuje tutaj od niej chłodem. Jej gra jest przemyślana, a zarazem stonowana i dzięki temu wykreowana przez nią postać jest rzeczywiście przekonująca, nawet gdy z woli scenarzystów wypowiada czasem kwestie nie najwyższych lotów. Zdecydowanie najjaśniejszym punktem obsady jest zaś Takeshi Kitano jako Daisuke Aramaki (to rzeczywiście szef z charyzmą!), a pozostali aktorzy też nie schodzą poniżej przyzwoitego poziomu. Wszystko to sprawia, że nowy „Ghost in the Shell” nie budzi bezgranicznego zachwytu, ale i tak jest to całkiem atrakcyjne kino science fiction.
