To już trzecie marcowa edycja Esensja ogląda a w niej piszemy krótko o pięciu niedawnych kinowych premierach: „Elle”, „Lego Batmanie”, „Pięknej i bestii”, „Wyspie czaszek” i „Zło we mnie”.
Esensja ogląda: Marzec 2017 (3)
[ - recenzja]
To już trzecie marcowa edycja Esensja ogląda a w niej piszemy krótko o pięciu niedawnych kinowych premierach: „Elle”, „Lego Batmanie”, „Pięknej i bestii”, „Wyspie czaszek” i „Zło we mnie”.
Elle(2016, reż. Paul Verhoeven)
O tym, że „Elle” Paula Verhoevena będzie filmem co najmniej ekscentrycznym, świadczy już pierwsza scena – reżyser zaczyna od gwałtu, ale zanim zobaczymy szamotaninę ofiary i zamaskowanego sprawcy, Holender pokazuje nam ciemnoszarego kocura głównej bohaterki przyglądającego się całemu zajściu z typowym dla kotów zainteresowaniem ludzkimi sprawami. Dalej robi się jeszcze dziwniej, bo Michelle (Isabelle Huppert), zamiast rozpłakać się, dzwonić na policję czy szukać wsparcia najbliższych, po prostu sprząta bałagan, zamawia jedzenie i załatwia kilka służbowych telefonów. Verhoeven nie ma zamiaru bagatelizować gwałtu, ani tym bardziej stroić sobie z niego żartów – jeśli już coś staje się przedmiotem jego kpin, to społeczeństwo, które lepiej od kobiety wie, jak powinna zachować się w takiej sytuacji: Michelle opowiada o zajściu przy stoliku w eleganckiej restauracji, po czym, jak gdyby nigdy nic, zmienia temat, obojętna na dobre rady osłupiałych znajomych. Czarnego humoru i ironii jest w filmie Verhoevena dużo więcej – „Elle” nie tylko zaskakuje brawurowym zachowaniem bohaterki, ale także zręcznie miesza gatunkowe składniki, będąc po trosze kinem zemsty, thrillerem i komedią o burżujach. Pewien chłód reżysera, podkreślany przez zdjęcia Stephane’a Fontaine’a, które z powodzeniem mogłyby trafić do któregoś z filmów Hanekego, są idealnym środowiskiem dla aktorskiego tour de force Huppert. W roli Michelle nie zabiega o sympatię czy współczucie widza – a mimo to, za sprawą jej inteligencji, charyzmy i sarkastycznego humoru, ogląda się ją z nieustanną fascynacją (nie mogę sobie wyobrazić innej aktorki, która w tak naturalny sposób odgrywałaby neurozy, perwersje i niemal superbohaterską przebojowość, nie osuwając się ani w melodramat, ani w karykaturę). Oto prawdziwa „wyrazista postać kobieca”, która nie tylko jest w centrum filmu, ale wymyka się łatkom i stereotypom, próbując grać według swoich zasad. Najlepiej widać to w scenach z adorującymi ją mężczyznami – przystojnymi, dość zamożnymi, z kapitałem kulturowym i inteligencją, starszymi lub młodszymi (pikanterii dodaje tu jeszcze fakt, że to jeden z nich jest gwałcicielem): relacje, które utrzymuje z nimi Michelle podszyte są walką o dominację, w której oręż stanowią zarówno seks, jak i przerzucanie się błyskotliwymi bon motami. Ileż frajdy w obserwowaniu, jak świetnie bohaterka sobie radzi w tych starciach.
Lego Batman: Film(2017, reż. Chris McKay)
„Lego Przygoda” była dla mnie dużym zaskoczeniem. Pozytywnym oczywiście. Film, w którym producent najsłynniejszych na świecie klocków, znany z perfekcyjnych instrukcji, mówi: „dajcie sobie spokój z instrukcją, róbcie co chcecie”, zaskakiwał. Widz przez cały seans czuł żelazną logikę, to film o klockach zrobiony z klocków. A pod względem wykonania, dialogów, scenariusza powalał. Sposób w jaki wykorzystano poszczególne postaci dostępne w zestawach (w tym superbohaterów ze stajni DC) był absolutnym novum. „Batman” był od początku skazany na porównania z „Przygodą” (tym bardziej, że postać Nietoperza też się tam pojawiła) i w moich oczach wypadł słabiej. Film o klockach, zrobiony z wykorzystaniem animowanych klocków był bardziej logiczny, niż film o superbohaterach z klocków. Właściwie wszystkie gagi byłyby tak samo zabawne gdyby film był animacją klasyczną lub 3D. Problem w tym, że takie porównanie nie bardzo ma sens. Forma filmu jest jaka jest i najważniejsze czy film trzyma się kupy. A trzyma się. Zabawę ma i fan Lego i miłośnik przygód Bruca Wayne’a. Jest to oczywiście parodia ale bardzo udana. Twórcy całkiem sprawnie rozgrywają wszelkie smaczki znane z „poważnej” wersji. Mamy więc kwestię samotności Batmana, jego relacji z kolegą z Metropolis – Supermanem, więzi ze swoim największym oponentem – Jokerem. Na pierwszy plan wysuwa się ten ostatni wątek i, pomimo bardzo humorystycznej narracji, są moment zmuszające widza do poświęcenia chwili na zastanowienie się nad relacją pomiędzy dobrem i złem. Czy jedno może istnieć bez drugiego? Czy można być dobrym w świecie, w którym nie istnieje zło? Jest też trochę łopatologii na temat rodziny, współpracy i takich tam. Cóż, było nie było, to film także dla dzieci.
Piękna i bestia(2017, reż. Bill Condon)
Bardzo lubię remaki czy spin-offy wzbogacające starsze wersje o nowy kontekst – weźmy „Creeda”, „Czarownicę”, „Siedmiu wspaniałych” (dwukrotnie). „Piękna i Bestia” Billa Condona jest remakiem z gatunku tych, które lubię najmniej – w krytyce utarło się wobec nich pojęcie „szacunku do oryginału”, ja to wolę nazywać prościej: „imitacją”.
Najgorsze jednak wcale nie jest to, że film scena po scenie małpuje poprzednika, lecz to, że jest wobec niego protekcjonalny. Próbuje zaszczepić w młodym pokoleniu widzów przekonanie, że film aktorski jest czymś prawdziwszym od animacji, na podobnej zasadzie, jak niektórzy ignoranci wciąż lansują tezę o wyższości teatru nad filmem czy książki nad komiksem.
Emma Watson w co drugim wywiadzie podkreśla, że jej nadrzędnym celem było uczynienie Belli „prawdziwą kobietą” – i ta postawa w przewrotny sposób mści się na aktorce, jako że to animowana Bella wciąż wygrywa w pojedynku na prawdziwość. Jest wdzięczniejsza, pełniejsza życia. Podobnie rzecz się ma z Gastonem i jego niewydarzonym sidekickiem oraz z ożywionymi przedmiotami, o Bestii nie wspominając – w nowej wersji to bardziej Byczek Fernando niż maszkaron trudny do pokochania.
Film oczywiście daje się oglądać bez większego bólu, jest profesjonalnie przyrządzony i ładny ładnością co lepszych coverów klasyków w talent show. Estetycznie najbliżej mu chyba do hollywoodzkich „Opowieści z Narnii”, też cokolwiek „bezdusznych” względem serialu BBC, ale też posiadających walory produkcyjne i jakąś tam wartość rozrywkową.
Teraz jeszcze bardziej boję się aktorskiego „Króla Lwa”.
Kong: Wyspa Czaszki(2017, reż. Jordan Vogt-Roberts)
„Wyspa Czaszki” to raj dla fana monster movies. Rewelacyjnie animowane potwory stanowią tu największą atrakcję; sam Kong ma więcej charyzmy niż cała obsada złożona z topowych gwiazd, weteranów drugiego planu i chłopaków z N.W.A. w roli comic reliefów. I prawidłowo. Zabrakło mi natomiast wątku romantycznego. Bynajmniej nie pomiędzy Brie Larson a Hiddlestonem, bo tutaj tylko się cieszyć, że ona gra silną, niezależną kobietę, a film przy całej swej pretekstowej fabule nie ładuje się w jeszcze większy schemat. Nie pogardziłbym jednak motywem „miłości międzygatunkowej” wyrastającym ponad tę ładną scenę, gdy Bestia ratuje Piękną i chroniąc ją w zaciśniętej pięści, dalej walczy z jaszczurem. Dla mnie „King Kong” to zawsze była przede wszystkim fantastyczna love story, więc o ile Vogt-Roberts podołał w aspekcie widowiska, o tyle wciąż chętniej będę wracał do filmów z Ann Darrow.
Zło we mnie(2015, reż. Oz Perkins)
„Zło we mnie” Oza Perkinsa to kolejny w ostatnich latach horror o nastoletniej niewinności jako idealnym siedlisku sił nieczystych; pod tym względem mógłby tworzyć swoisty tryptyk z „The Witch” Roberta Eggersa i „Coś za mną chodzi” Davida Roberta Mitchella. Film Perkinsa nie jest co prawda tak przerażający, jak tamte dwa, ale niewiele im ustępuje pod kątem budowania sugestywnej atmosfery. Syn „Normana Batesa” ewidentnie umie w grozę, a do pomocy ma jeszcze brata – niepokojąco minimalistyczną ścieżkę skomponował Elvis Perkins. Dobre geny, dobre kino.
