Rzeszowska premiera „Requiem dla snu” odbyła się w ramach przeglądu „Nowe Horyzonty”, przygotowanego przez największego polskiego dystrybutora „ambitniejszych” filmów – Gutek Film.
Pogrzeb marzeń
[Darren Aronofsky „Requiem dla snu” - recenzja]
Rzeszowska premiera „Requiem dla snu” odbyła się w ramach przeglądu „Nowe Horyzonty”, przygotowanego przez największego polskiego dystrybutora „ambitniejszych” filmów – Gutek Film.
Darren Aronofsky
‹Requiem dla snu›
Wśród amatorów dobrego kina o tym filmie było od pewnego czasu głośno (wcześniej „Requiem…” można było zobaczyć m. in. w Sanoku i Kazimierzu Dolnym n. Wisłą), nic więc dziwnego, że frekwencja w rzeszowskim kinie „Rejs” była bardzo wysoka, zorganizowano nawet dodatkowy seans. Oczekiwania widzów, w tym i moje, były spore…
Uznanie krytyków i widzów przyniósł Darrenowi Aronofskyemu jego debiutancki obraz z 1998 roku – „Pi”. Po tym filmie został on okrzyknięty „nadzieją kina niezależnego”. Informacja taka znalazła się też na plakatach i materiałach promocyjnych jego najnowszego dzieła. Po obejrzeniu „Requiem…”, trzeba przyznać, że była to strategia choć w części słuszna. Film wykazuje pewne konotacje, zarówno treściowe jak i formalne z „Pi”, jest jednak zupełnie inny fabularnie.
„Pi”, wyposażony w zgrabnie skonstruowany i opowiedziany zgodnie z regułami suspensu wątek sensacyjny (choć razić mógł w nim NewAgeowsko – numerologiczny wtręt), był filmem nowatorskim i trzymającym widza w napięciu. Atrakcyjna forma wizualna, w tym impresyjne, czarno-białe zdjęcia, harmonizowała ze zgrabnie przekazaną intrygą. Osobiście odczytałem „Pi” jako rodzaj współczesnej gnozy, w której bohater poszukując sensu, pada ofiarą własnego umysłu. Reżyserowi udało się zdystansować wobec powierzchownego na pierwszy rzut oka przesłania filmu, poprzez podpowiedzenie widzowi, że bohater pada ofiarą własnej paranoi. Ostatnia scena „Pi”, kiedy to młody naukowiec chce wedrzeć się do wnętrza swojej głowy, zdaje się aż nader dobitnie mówić, że tak naprawdę najważniejszą barierą dzielącą go od metafizycznego poznania, jest jego własny rozum a zarazem obsesja ukryta w epistemologicznym więzieniu.
Podobny problem mają bohaterowie „Requiem dla snu”, ale tutaj opowiedziana jest zupełnie inna historia. W tym filmie wszystkich dotyka problem uzależnienia, każdy pozostaje z nim samotny, zamknięty w takiej samej klatce pragnień i ułud. Tak dzieje się z młodą parą – dealerem narkotyków, Harrym, który dostaje szansę na łatwy zarobek oraz jego dziewczyną, która pragnie niezależności i samodzielnego (także w sensie finansowym) życia z ukochanym a także z ich ciemnoskórym kolegą. Opowieść o nich nie usuwa w cień równorzędnego wątku matki bohatera – sześćdziesięcioletniej, żyjącej wspomnieniami kobiety, która wpada w nałóg odchudzania i nieszczęśliwie (ale też trochę groteskowo i w trochę nieprawdopodobny sposób) także uzależnia się od narkotyków. Na końcu wszystkich tych historii jest cierpienie, marzenia bohaterów nie zostaną zrealizowane. Harry kończy w szpitalu z amputowaną w wyniku poiniekcyjnego skrzepu ręką, jego partner w interesach, Marlon, w więzieniu, matka w szpitalu psychiatrycznym a dziewczyna sprzedaje ciało i duszę za narkotyk.

Amerykę zdobywa koncepcja objazdowego kina domowego
Nie sądzę jednak, by Aronofsky wypowiadał się tutaj autorytatywnie o nieuchronnej klęsce każdego ludzkiego marzenia wynikającej z conditio humana. Można znaleźć jakąś drogę wyjścia z tego labiryntu, w którym bohaterowie „Requiem…” się zagubili. Każdy człowiek pragnie być szczęśliwy – to nic odkrywczego. Każdy obiera trochę inną do tego szczęścia drogę, ile jest ludzi, tyle marzeń na świecie. Wszyscy z nich są zorientowani na swoje, subiektywne w istocie, doznanie. Bohaterowie są egocentryczni w sensie bardziej uniwersalnym niż potocznie oznacza to słowo. Jednocześnie jednak mniej pejoratywnym, ten egoizm umysłu przynosi im bowiem nieszczęście, a nie korzyści. Być może powinni szukać drogi do swych marzeń w relacji, która pozwala istnieć drugiej osobie nie tylko jako wierne lustro własnych dążeń, lecz jako samodzielny byt, którym nie chce się zawładnąć, ale który pozwala głębiej się samookreślić i nie zgubić na drodze ku marzeniom. Relacja ma moc kreacyjną. W filmie kilkakrotnie powtarza się scena, w której bohater nazywa swą partnerkę „najpiękniejszą kobietą na ziemi” i jest to prawda absolutna dla nich, w tej chwili, która jednoczy dwie myśli. W tym momencie ciała bohaterów pokazane są poprzez podział ekranu, stwarzający wrażenie, iż przeglądają się w sobie nawzajem jak w lustrze, że integralność ich ciał rozmywa się, tworząc jedność współbycia i odczuwania dwóch istnień. Pod koniec filmu nie ma już relacji, zamknięcie się tylko w sferze doznań własnego umysłu, w którym zwycięża uzależnienie jest zgubne. Destrukcja marzeń bohaterów wynika przede wszystkim z tego, że nie potrafili przed samym sobą uciec w inną osobę, jeszcze niedawno tak przecież bliską. Kilkakrotnie w filmie powtarza się wizja Harrego, głównego bohatera: nad brzegiem rozległej wody stoi na pomoście jego narzeczona. Ta przestrzeń, jej obecność to szansa, to przyszłość; w ostatniej wizji na pomoście nikt już na niego nie czeka…

Młodzi Amerykanie nie odróżniają czasem kwarcówki od zwykłej jarzeniówki
Próba (w przypadku matki Harrego, granej przez Ellen Burstyn) odnowienia dobrych wspomnień, obłaskawienia czasu choć na chwilę przez występ w telewizji, w której z uśmiechem opowie się o swojej wspaniałej rodzinie, nieżyjącym mężu, cudownym synu, jest zamknięciem się w samym sobie, kiedy nie chce się spojrzeć codzienności w oczy. Kwintesencją jej sytuacji jest rozmowa z synem, gdy rozbrajająco wyjawia mu, że dzień dzisiejszy, zdrowie, przyszłość jest niczym wobec tej jednej chwili umożliwiającej powrót do chwil mitycznego szczęścia. „Co ja mam” – pyta Harrego matka. „Lubię myśleć o czerwonej sukience, telewizji, tobie i twoim ojcu (…) Teraz, kiedy wyjdę na słońce, uśmiecham się.”. Dla matki dealera mit leży w przeszłości, dla pozostałych, młodych bohaterów w przyszłości. Wszyscy oni wpadają w tą samą pułapkę, pozwalając dążeniom, do których dołącza zgubne uzależnienie, zamknąć się w nich samych.
Film można także odczytać jako satyrę na plastikowe złudzenia, które przynosi i promuje cywilizacja konsumpcji (tutaj przede wszystkim programy telewizyjne). Jeśli takie też było zamierzenie twórcy (takie wrażenie można odnieść też z treści promującej film strony internetowej) to jest to jedyna ze słabszych stron „Requiem…”. Aronofsky nie wnosi w tym temacie niczego nowego, powielając istniejące już schematy.

Moulin Rouge: 40 lat później
Aktorzy grają w „Requiem dla snu” dobrze, na miarę swoich roli. Dotyczy to także Ellen Burstyn, która za rolę matki głównego bohatera zebrała chyba więcej pochwał i nagród niż cały film. Jej kreacja, nie pozbawiona pewnej, interesującej wszakże manieryczności, ujmuje mnie jednak najbardziej w momentach wyciszonych, intymnych, oszczędnych a jednocześnie ekspresyjnych, wtedy gdy zwierza się synowi ze swoich marzeń czy rozmawia z przyjaciółkami, niż w efektownych aktorskich popisach cierpienia i psychozy.
Warto napisać choć zdanie o muzyce. Jest ona w „Requiem…” bardzo dobra i doskonale zsynchronizowana z obrazem. Można usłyszeć nowoczesny trans jak i bardziej tradycyjną muzykę ilustracyjną, z charakterystycznym, neurotycznym tematem przewodnim. Zdjęcia w Requiem są wysmakowane, lecz ustępują w oryginalności i sile wizualnego oddziaływania tym z „Pi”. Z nowatorskich eksperymentów formalnych reżyser stosuje podział ekranu na kilka części, zwolnienie bądź przyśpieszenie akcji, odrealnienie niektórych ujęć, rodem z sennej halucynacji. Przez cały film przewija się dynamiczny wizualnie i dźwiękowo motyw (znany, a jakże, z „Pi”) wyjmowania z kapsułki tabletek i ich połykania, pełniąc jak się zdaje, przede wszystkim rolę interwału pomiędzy poszczególnymi sekwencjami filmu.
„Requiem dla snu” jest przykładem filmu, od którego więcej się oczekiwało, niż w rzeczywistości zaoferował, lecz taka ocena drugiego filmu młodego reżysera byłaby niesprawiedliwa. Nie można obwiniać go o to, że czekało się na arcydzieło, a otrzymało w zamian film bardzo dobry. Z niecierpliwością czekam zatem na nowe dzieło Aronofskyego, z małym marzeniem jednak – by było ono oparte na scenariuszu autorskim tego niewątpliwie utalentowanego twórcy, a nie jak w przypadku „Requiem…”, adaptacji powieści.
• • •
Bez kody
Film o uzależnieniach. Rzeczywiście, praktycznie każda postać pojawiająca się w filmie jest związana z jakimś nałogiem – od form oczywistych (narkotyki, leki), do form niezauważalnych gołym okiem (hazard, seks). Po krótkim wstępie film zmienia się powoli w spiralę coraz większych problemów bohaterów, aż do makabrycznej końcówki. Problem z tego typu opowieściami jest taki, że zwykle łatwo można przewidzieć ich dalszy ciąg – u Aronofskiego jest niestety podobnie. Wiadomo, że każda uwaga w stylu „nigdy nie zrobiłbym…” doprowadzi w filmie w końcu do sytuacji, w której z powodu nałogu padną wszystkie bariery i niegdysiejsze deklaracje. Aronofsky idzie tutaj ścieżką, którą przed nim podążało już kilku innych filmowców, choćby Otto Preminger, Jerry Schatzberg, czy John Schlesinger.
To co najbardziej zabolało mnie po seansie, to brak podsumowania opowieści. W ostatecznym rozrachunku Aronofsky serwuje widowni po prostu kolejną podróż przez piekło uzależnienia, nie podsumowując filmu żadnym nowym spostrzeżeniem. Brakowało mi w tym filmie duszy i współczucia, obecnych choćby w większości podobnych scen w „Magnolii” P.T. Andersona. Trzeba jednak podkreślić, że niezależnie od niewielkiego budżetu, film jest nakręcony wizjonersko – bardzo ciekawe zdjęcia, mnóstwo zaskakujących sekwencji montażowych, interesujące zgranie obrazu z dźwiękiem, podkreślające obsesyjność uzależnienia bohaterów. Fantastycznie zagrała w filmie Ellen Burstyn, conajmniej dorównując swoim wielkim rolom z lat 70. To dla niej i dla technicznego mistrzostwa realizacji warto obejrzeć ten film.
